Patrząc na ostatnie premiery oraz porządkowanie własnego podwórka (aplikacje, system Android) przez Google naszła mnie następująca refleksja: wygląda na to, że internetowy gigant wyciąga wnioski z dotychczasowych porażek, niepowodzeń (Nexus Q, Google TV…), potrafi zdobyć się na pokazanie czegoś nowego, innowacyjnego, bez popełniania starych błędów. I nie chodzi tutaj o to, że nowe produkty stanowią jakiś przełom technologiczny (może poza Google Glass – choć to sprawa dyskusyjna), a raczej to, że każdy z nich wpisuje się w realne zapotrzebowanie rynku, otwiera realne możliwości sprzedażowe, może być (potencjalnie) kluczem do dużego sukcesu, sukcesu na dużą (globalną) skalę. Przesadzam?
Popatrzmy na nową Motorolę X. To telefon dla ludzi. Nie dla geeków, nie dla wielbicieli przeładowanych funkcjami „superfonów”. Ma wszystko czego potrzebuje przeciętny konsument, bez zbędnych dodatków. Jest kompaktowy (dla wielu idealny rozmiar), działa dwa razy dłużej na baterii niż topowe modele konkurencji (gigantyczny plus), a do tego ma dwie rzeczy, których nie oferuje nikt inny. Personalizację wyglądu (nie, nie ma tu „ściemy”) oraz integrację z Google Now w bliskiej ideałowi formie. Możliwość wyrobu kształtu, koloru, rodzaju materiału obudowy wraz z modyfikacją detali (fizyczne przyciski, niewielkie elementy np. obudowa optyki kamery etc.) pozwala na daleko idącą personalizację smartfona. Ludzie to lubią, bardzo lubią, chcą się wyróżniać, mieć możliwość dużego wyboru i Google im to daje. Co prawda na razie nie wszyscy mogą skorzystać z Moto Makera, ale (o ile Google sprawy nie odpuści) jest to jeden z elementów, który może zmienić reguły gry na rynku. Daleko idąca modyfikacja (grawerunek, faktura, dostosowanie poszczególnych elementów interfejsu by współgrały z wyglądem telefonu) to coś, czego nikt inny wcześniej, w takiej formie, nie oferował. I trudno się dziwić. W końcu w dobie globalizacji, masowej produkcji na taśmie (kontenery z Chin), takie rzeczy w praktyce były niemożliwe do zrealizowania. Google postanowiło zaryzykować. Produkcja telefonu odbywa się w Stanach (robocizna: 8-9$ vs 2-3$), rodzime fabryki dają możliwość szybkiej realizacji zamówień, nawet gdy są to setki różnych wzorów. Jak wyżej wspomniałem – nikt wcześniej na coś podobnego się nie zdecydował.
Moto X to także integracja Google Now, elektronicznego asystenta w najpełniejszej formie, dotąd niespotykanej w androidowych smartfonach. Sterowanie gestami (Samsung Galaxy S) to przy tym epoka kamienia łupanego. Po co machać ręką, gdy można wydać polecenia smartfonowi? W ten sposób nie tylko da się uruchomić aplikacje, uzyskać informacje, ale także via telefon sterować wieloma innymi urządzeniami (w niedalekiej przyszłości będzie to zapewne główny sposób kontrolowania domowej elektroniki, zastępujący tradycyjne, uniwersalne sterowniki), wykonywać złożone polecenia – telefon staje się terminalem obsługiwanym w najnaturalniejszy sposób… za pomocą głosu. Z tego co widać działa to o niebo lepiej niż w przypadku Siri. Bo działa, w przeciwieństwie do Apple, Google nie naobiecywało nie wiadomo czego, tylko konsekwentnie rozwija swoje technologie z dobrymi rezultatami. Poza tym Moto X to także bardzo dobra kamera – nie najlepsza (vide nowe Lumie), ale na tyle dobra, że dla większości konsumentów będzie wystarczającym powodem do nie zabierania ze sobą kompaktowego aparatu bądź kamery. A przecież właśnie o to tu chodzi. Dodajmy do tego znakomitego asystenta (możliwość wyboru spośród wielu scenariuszy aktywności telefonu), który jednocześnie pełni funkcję pomocy w nawigacji samochodowej (integrując funkcje telefonu). Asystent pilnuje aby nic nam nie umknęło, a jednocześnie w inteligentny sposób dopasowuje działanie do sytuacji (np. nie przeszkadza w kinie czy w drodze, podczas prowadzenia). Świetna rzecz. Aktywne notyfikacje to dokładnie takie notyfikacje, o jakie nam chodzi. Czarny ekran, niskie zużycie energii i duża czcionka na ekranie blokady. Proste? Proste. Jedyny problem Moto X to cena. Jest za wysoka – w abonamencie trzeba zapłacić 199$ czyli mniej więcej tyle ile życzą sobie konkurenci za lepiej wyposażone smartfony. Jeżeli cena spadnie do poziomu 150$ wg. mnie będzie to murowany hit sprzedażowy. Sam bym sobie taki telefon kupił, bo po prostu jest idealnie dopasowany do moich wymagań. Jak widać – da się.
Chromecast, czyli jak to możliwe że nikt wcześniej na to nie wpadł?!….
No właśnie – jak? Przy cenie 35$ za sztukę ten drobiazg kupi wg. mnie każdy (no może prawie każdy) właściciel telewizora. Kupi, bo Chromecast to jedyna, z tego co widzę, udana próba umieszczenia Internetu, przeglądarki na dużym ekranie telewizora. Jedyna. Wcześniej pisałem o wątpliwościach związanych ze SmartTV. Każdy z pomysłów wielkich producentów odbiorników HDTV stworzył własny, zamknięty system, który poza sporymi ograniczeniami funkcjonalnymi (ograniczona liczba przydatnych aplikacji, kiepskie przeglądarki, niewygodne sterowanie za pomocą pilota) nie oferował niczego przełomowego… bo trudno uznać za przełomowe serwisy VOD, które dostępne są dzisiaj wszędzie: u operatorów, na odtwarzaczach AV, w handheldach. Chromecast to inne, lepsze wg. mnie podejście do tematu integracji sieci z telewizorem. Można wręcz mówić o pełnej syntezie, bo zarówno usługi Google, przeglądarka Chrome (a właściwie precyzyjniej to Chrome OS), jak i dodatkowe możliwości (strumieniowanie z handheldów, czyli odpowiedź na jabłkowe AirPlay – tyle że uniwersalne, uniezależnione od platformy/hardware) otwierają przed użytkownikiem telewizora w praktyce nieograniczone możliwości. Wszelkie serwisy z dostępem via www (a praktycznie każdy takie coś oferuje), zarówno te z wideo jak i muzyką stają przed nabywcą Chromecast otworem. Integracja popularnych serwisów strumieniowych, możliwość skorzystania z dodatkowych aplikacji to obecnie standard – jak widać, Chromecast ma do zaoferowania dużo więcej. To wszystko za wspomniane wcześniej 35$! Czyli za półdarmo. Każdy odbiornik z HDMI może przeistoczyć się w bliski ideału SmartTV? Wygląda na to, że właśnie tak. Giganci branży będą mieli twardy orzech do zgryzienia, Google TV w obecnej formule moim zdaniem przestaje mieć sens. Proste rozwiązania są najlepsze. Chromecast jest tani, prosty i oferuje gigantyczne możliwości (w odniesieniu do ceny, do tego czym faktycznie jest – w końcu to de facto bezprzewodowy interfejs handeld-HDMI ze zintegrowaną przeglądarką oraz usługami Google – tylko tyle i aż tyle). Nexus Q był bez sensu. Chromecast to coś, co może sprzedać się w dziesiątkach milionów egzemplarzy. A może i setkach. Wszystko w rękach Google.
Nowa wersja Androida to kolejny krok na drodze uczynienia najpopularniejszego systemu mobilnego produktem nie tylko oferującym duże możliwości, ale także czymś co sprawnie działa. To pięta achillesowa mobilnego OS Google, coś co często jest przedmiotem w pełni uzasadnionej krytyki użytkowników. W końcu kto chce mieć potencjalnie świetny system, który działa niezadowalająco szybko, często się zawiesza, ma problemy ze stabilnym działaniem? To pytanie retoryczne. Jedną z nowości systemu w najnowszej wersji 4.3 jest obsługa trybu TRIM. Osoby zaznajomione z komputerami, które oczekują odpowiednio wysokiej wydajności, z całą pewnością spotkały się z tym terminem. Dzięki TRIM możliwe jest sprawne usuwanie starych danych w celu utrzymania wysokiej sprawności, wydajności dysków SSD. W przypadku nowego Androida chodzi mniej więcej o to samo – o bieżące usuwanie zdeaktualizowanych danych z indeksu, czyszczenie pamięci w handheldzie, pozwalające na utrzymanie odpowiedniej szybkości działania systemu. Jak to działa w praktyce? Na moim Neksusie 7 nowy Android wyraźnie przyspieszył. Miałem spore problemy w przypadku wersji 4.2 (wg. mnie nastąpił spory spadek wydajności w porównaniu z 4.1). Teraz znowu jest szybko i to bez względu na to ile rzeczy zainstaluję, odpalę, a potem zamknę / wyrzucę. Wygląda na to, że TRIM daje odczuwalne korzyści, w końcu nie muszę się martwić, że mi system „przymuli”.
Google Glass – innowacyjny gadżet czy niepraktyczna zabawka? Zbliżamy się do oficjalnej premiery rynkowej, a w sieci pojawia się coraz więcej wątpliwości, pytań dotyczących produktu Google. Sprawą zajęły się nawet niektóre rządy, opracowując przepisy głównie zakazujące korzystania z okularów w określonych miejscach, przy wykonywaniu określonych czynności (głównie chodzi o prowadzenie pojazdów). Do tego nie milkną dyskusje dotyczące kwestii związanych z prywatnością (zagrożeniem prywatności), wykorzystaniem okularów do różnych, niekoniecznie zgodnych z prawem aktywności. Cóż, to wszystko w sumie nie dziwi – to produkt który wprowadza na tyle daleko idące zmiany, daleko idącą integrację człowieka z najnowszymi technologiami, że opór, sprzeciw, czasami brak zrozumienia wydaje się całkowicie naturalny, typowy dla tego typu sytuacji. Google Glass niekoniecznie stanie się częścią codzienności – można wręcz powiedzieć, że znacznie bardziej prawdopodobny jest scenariusz, w którym zostanie zaadaptowany do specyficznych zadań. Wiele instytucji wyraża zainteresowanie gadżetem, wiele widzi bardzo konkretne zastosowania – użyteczne zastosowania (praca w terenie, przemysł, służby porządkowe etc.). W codziennym życiu Google Glass zwyczajnie może nie wypalić. Nie wypalić z bardzo prostego powodu… to rzecz nie tylko wymagająca przyzwyczajenia (dla wielu będzie to powód do natychmiastowego odrzucenia gadżetu), ale także – i to chyba najpoważniejszy problem – nietypowa, nienaturalna, inna. To nie są (mimo nazwy) okulary. To nowy element elektroniki, zintegrowany z nami w taki, a nie inny sposób. Mimo paru oczywistych zalet (kamera, komunikacja, prezentacja danych), wady mogą całkowicie zaprzepaścić szanse na masową popularyzację gadżetu. Poza czasem działania na baterii (bardzo krótkim), wiele z funkcji dubluje te ze smartfona. Owszem, tutaj mamy niby wszystko w polu widzenia, dostępne w każdej chwili, ale możliwości wyświetlacza są mocno ograniczone, posługiwanie się nim jest mocno nienaturalne (musimy popatrzeć do góry, aby odczytać informacje), do tego wspomniana bateria szybko się wyczerpuje. Do tego dochodzi zaporowa cena (choć nie wiemy jak to będzie wyglądało, gdy produkt trafi na rynek, do masowej produkcji). Google może w tym przypadku wiele zyskać, ale może (nie pierwszy już raz) ponieść spektakularną klapę. To być może najważniejszy z produktów internetowego giganta – najbardziej ryzykowny, ale też z największym potencjałem rynkowym. Pod warunkiem, że ludzie uznają, że jest to im niezbędne do funkcjonowania. Jestem tu sceptykiem, ale kto wie – może nie dostrzegam tego, co w tym produkcie jest najważniejsze, kluczowe, co całkowicie zmieni sposób korzystania z elektroniki użytkowej?
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.