LogowanieZarejestruj się
News

Cztery i pół tysiąca w uszach – test dokanałówek EarSonic S-EM6

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
S-EM6-profil

Flagowy model EarSoników jest kwintesencją francuskiego podejścia do tworzenia czegokolwiek, gdziekolwiek i jakkolwiek ;-) Po pierwsze te słuchawki jako konstrukcja 6 przetwornikowa nie mogą być małe i …nie są, jednak – o dziwo – jakoś da się je pożenić z małżowinami. Czyli jeszcze nie jest źle, choć już się pojawiają jakieś kompromisy. Po drugie, przy cenie 1000 euro które trzeba zapłacić, rzeczą co najmniej niezrozumiałą, jest totalna asceza odnośnie oprawy. Siermiężne etui, jakaś śmieszna, plastikowa walizeczka, parę dodatków, które można by znaleźć w słuchawkach z odjętym, co najmniej jednym zerem na rachunku i ten zestaw tipsów – mało wygodnych, a nade wszystko niedopasowanych do tej konstrukcji, wręcz uniemożliwiających korzystanie ze słuchawek (tak było w moim przypadku). Po trzecie IEMy w cenie CIEMów (i to takich tip top)? Customy, wiadomo, zawsze będą najwygodniejsze, a tutaj musimy pogodzić się z tym, że tak idealnie nie będzie. No dobrze, ponarzekałem na wstępie, ale u Francuzów tak to właśnie bywa. Wysoka kultura, smak, wyrafinowanie, mieszają się z chaosem, kompletnym olewactwem, czasami z totalną tandetą. Za to w sumie Francuzów lubię, nie da się ich w żaden sposób zaszufladkować, są wielowymiarowi. Tak samo, wielowymiarowe, są S-EM6, konstrukcja wybijająca się ponad przeciętność, wręcz (powiedziałbym) pod pewnymi względami nie mająca odpowiedników na rynku.

Topowe EarSoniki trzeba jednakowoż zrozumieć, trzeba je ujarzmić, trzeba odpowiednio dopasować tipsy (te muszą należeć do grupy „im głębiej, tym lepiej”, to znaczy muszą pozwalać na naprawdę głęboką aplikację w kanale, bo tylko wtedy tytułowe słuchawki pokażą pełnię swoich możliwości!), wreszcie skupić się na słuchaniu. Właśnie – tutaj nie wystarczy sobie posłuchać, tu trzeba, podobnie jak w przypadku dobrych, domowych nauszników, wsłuchać się w muzykę, zasmakować, a nie „słuchać” w tle. To produkt, który absolutnie nie nadaje się do takiego tam sobie, przy okazji słuchania. To nie jest dokanałówka, która ma nam po prostu towarzyszyć podczas przemieszczania się z miejsca na miejsce, specjalnie nie absorbując, nie zwracając na siebie uwagi (czy raczej nie zwracając naszej uwagi sposobem reprodukcji dźwięku, w związku z niezbyt wyrafinowanymi możliwościami). To produkt z dokładnie przeciwległego brzegu, produkt którego nabywca powinien zmienić swoje dotychczasowe przyzwyczajenia, przyzwyczajenia związane z kawałkiem kabelka, pilotem do odbierania połączeń oraz dwoma prostymi, upraszczającymi rzeczywistość, często maskującymi, prawie zawsze podkreślającymi coś (to coś, to zazwyczaj bas) słuchaweczkami dokanałowymi To NIE JEST TAKI PRODUKT. I tutaj muszę przyznać producentowi, że udało mu się stworzyć coś bardzo specjalnego, coś co można porównać do pięknego, starego Citroena DS, do wykwintnej porcji muli, do przedniego rocznika wina, do… tak, to jest właśnie takie coś, coś specjalnego, oryginalnego. Zaostrzyłem apetyt? I bardzo dobrze, bo S-EM6 naprawdę zaostrzają apetyt na muzykę, oj zaostrzają…

O konstrukcji słów parę…
Te słuchawki prezentują się jak customy, nawiązują formą do najlepszych dokanałówek, najlepszych bo dopasowanych w 100% do użytkownika. Forma współgra tutaj z treścią, mimo że duże, ciężkie (weźcie zmieśćcie w czymś tak małym jak obudowa dokanałówek sześć przetworników…), o dziwo całkiem dobrze dopasowują się nam do ucha, przy czym niewielkie, plastikowe zakola (trochę zbyt krótkie wg. mnie), nie zawsze pewnie trzymają słuchawkę w małżowinie, tutaj pomaga bycie okularnikiem, jednak w sumie jest nieźle. Pleciony, wytrzymały kabel o odpowiednio dobranej długości nie ciąży, nie plącze się specjalnie, ani niczego nie przenosi (zero mikrofonowania). Duży plus. Mamy kropkami (niebieska, czerwona) zaznaczone co aplikujemy do prawego / lewego ucha. Kabelek jest odpinany, można zatem pobawić się w jego wymianę, choć moim zdaniem jest na tyle dobry, że takie coś nie ma większego sensu (mimo że wygląda dokładnie tak, jak w EarSonikach za 1000 złotych, ale to przecież nie jest wada, że dają coś dobrego, do tańszego modelu – prawda?). Plastikowa obudowa samych słuchawek, częściowo przezroczysta odkrywa sekrety konstrukcji. W środku wszystko jest upakowane „pod korek”: widzimy plecionkę kabelków, sześć przetworników (trójdrożna konstrukcja z parą przetworników nisko, średnio i wysokotonowych), filtry… sporo tego, w sumie prezentuje się to bardzo dobrze, może surowo, może bez jakiś szałowych materiałów wykończeniowych, ale ta prostota z jednoczesnym odkrywaniem bebechów wielu przypadnie do gustu (mi przypadła). Długa, wąska tulejka na którą nakładamy tipsy przypomina to, co znamy z customów. Dobra izolacja (nie perfekcyjna, ale naprawdę dobra), niezła ergonomia, przyzwoita wygoda… nie jest źle, do momentu gdy zaaplikujemy sobie któreś z „gumek” które są w komplecie. Gumki i niewielkie, nie pozwalające na głęboką …ekhmm… penetrację pianki odpadają w przedbiegach. Nie ma sensu startować, nawet z superwygodnymi, tego typu tipsami bo gwarantuję, że poza średnicą, która jest tutaj nie tyle dobra, co absolutnie zniewalająca i (nawet) mimo złej aplikacji i tak zwraca na siebie uwagę, niczego sensownego nie usłyszycie. Dlatego też zdecydowałem się na dłuuuuugie piankowe tipsy, najdłuższe jakie miałem.

Nie lubię wypełnienia, nie lubię ucisku, w ogóle średnio lubię dokanałówki, preferuję coś zakładanego na uszy, a nie do uszu. Tyle że w tym wypadku nie było wyjścia, a to co usłyszałem wynagrodziło wszelkie niedogodności związane z wkładaniem sobie głęboko do ucha czegoś (wszystko jedno czego, ja tego po prostu nie lubię). Bez dobrania odpowiedniej aplikacji nie instalujcie sobie tych słuchawek w uszach, bo się tylko rozczarujecie. To wg. mnie jedne z niewielu dostępnych na rynku konstrukcji, które muszą mieć odpowiednie (właściwie to bardzo określone jw.) tipsy, a ich nieodpowiedni dobór może całkowicie zmienić opinię o nich samych. Warto o tym pamiętać i po zakupie poszukać najlepszego rozwiązania, pozwalającego na wydobycie z tych słuchawek pełni możliwości. Naprawdę warto!

Kilka ważnych szczegółów nt. specyfikacji:

  • bardzo wysoka skuteczność 124 dB/mW (uwaga na potencjometr, można sobie uszy „przeczyścić”, a serio – uszkodzić),
  • pasmo przenoszenia 10 – 20 kHz (tak podają),
  • wysoka, jak na dokanałówki, impedancją wynosząca 60 Ohm (to więcej, przynajmniej nominalnie, niż w moich HE-400!)
  • sześć armaturowych zbalansowanych przetworników z trójdrożną zwrotnicą,
  • kabel odłączany, złącze dwupinowe, plecionka

Fantastyczne brzmienie…
I co tak od razu, wygadałem się, nie będzie niespodzianki? No nie będzie, ale warto opisać to „fantastyczne”, zwrócić uwagę Czytelnika z czym mamy tutaj do czynienia. A mamy z czymś unikalnym w przypadku brzmienia z dokanałowych słuchawek, z czymś naprawdę rzadko spotykanym. S-EM6 potrafią rzeczy, które do tej pory były (u mnie) zarezerwowane dla wysokiej klasy, najlepszych słuchawek nausznych. I to potrafią bez wysiłku, bez sztuczek, w prosty, prawdziwy sposób pokazują muzykę w pełniejszej, bardziej plastycznej, głębszej formie niż to, do czego przyzwyczaiły nas odnośnie reprodukcji typowe, nawet bardzo dobre IEMy (nie wiem jak jest z customami, bo choć słuchałem, to to nie były MOJE customy, więc siłą rzeczy nie mam w pełni wyrobionej opinii – podobną są takie, których nikt i nic nie przebije, nie polemizuje). To inna, lepsza jakość, lepsza bo słyszymy nie tylko więcej, ale także lepiej… dźwięk jest bardziej rozdzielczy, lepiej zlokalizowany, precyzyjniejszy, a przy tym niebywale wręcz muzykalny, kompletny, naturalny.

No dobrze, a konkretnie? Konkretnie to średnica. Bogactwo, wielowymiarowość, głębia idą tu w parze z niezwykle naturalnym, wręcz analogowo-winylowym charakterem, gdzie ciepło, którego tu nie brakuje, niczego nam nie odbiera (informacja, precyzja, rozdzielczość), wręcz przeciwnie, dodaje realizmu, pozwala na pełne zaangażowanie w to, czego słuchamy. I nie chodzi o to, że średnica jest tu na pierwszym miejscu, czy zamiast, czy przede wszystkim. Nie. Ona stanowi komplementarną całość, tworzy wraz ze znakomitym basem, wielowymiarowym, schodzącym tak nisko, że aż trudno mi było uwierzyć, że jednak to coś do ucha, a nie kolumny, czy przynajmniej jakieś planarne znakomitości w rodzaju testowanych Audeze czy HiFiMANów, syntezę bogatego w szczegóły, pełnego smaczków brzmienia. To jest harmonia, której nie zaburzają wysokie tony – fakt – nieco schowane, czy raczej nie narzucające się, stanowią dopełnienie i to w najlepszym wydaniu. Ich powściągliwość odpowiada za ciemny charakter tych słuchawek (choć nie są to słuchawki, które określiłbym mianem jednoznacznie ciemnych, takich jak moje HD650). Może właściwszym słowem niż „powściągliwość” byłoby – subtelna góra? Tak, to chyba najlepsze określenie, bo pamiętam że znakomite damskie wokale, gdy tylko zbliżały się do górnych rejestrów, gdy mogły pojawić się sybilanty, nie ma mowy o szeleszczeniu, o przerysowaniu, albo o podkreśleniu. Do tego (i dzięki temu) mamy czyste, niczym nie zmącone tło, idealną ciszę, podkład, a jak się już pojawiają dźwięki to czujemy, że jest to coś wyjątkowego. Bo też to tło wraz z trójdrożną konstrukcją pozwala na osiągnięcie czegoś, z czym wciskanych do ucha słuchawek nigdy nie kojarzyłem… pozwala na uzyskanie niebywałej wręcz przestrzenności, na efekt holograficzny wręcz, dodatkowo spotęgowany przez świetną separację instrumentów, z oddaniem ich bryły, wypełnienia, faktury. To jest coś niebywałego i powiem szczerze, że do tej pory uważałem, że takich efektów, w takich okolicznościach przyrody, NIE DA SIĘ uzyskać. Myliłem się jak widać, da się choć doprawdy trudno odgadnąć jak to się tym skubanym Francuzom udało. Szczególnie, że miałem trochę nieszczęśliwie w sumie, okazję przetestować model SM64, obiektywnie bardzo udany, ale na tle opisanych słuchawek pod każdym względem gorszy, typowy powiedziałbym, wypadający blado (gdyby słuchawki trafiły w odwrotnej kolejności, na pewno bym tego nie napisał!).

Czy są to zatem najlepsze dokanałówki na rynku? Nie powiem tak, tylko dlatego że wielu potencjalnie świetnych konstrukcji nie słyszałem, ale na pewno S-EM6 są moim punktem odniesienia, pokazują co można zrobić w przypadku IEMów. Można zrobić coś niezwykłego, bo niezwykłe są przetestowane, topowe „Francuzy”.

Kilka słów na koniec…
Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko przyznać rekomendację. Nie ma wyboru redakcji z prostej przyczyny – to cztery i pół tysiąca złotych, to parę rzeczy które ewidentnie Francuzi zrobili „na odczep”, to niekoniecznie słuchawki które mogą mierzyć się z kosztującymi nieco mniej, albo podobnie customami. Ale to wszystko jakby nie ma większego znaczenia w zestawieniu z kluczową sprawą – z brzmieniem. To jest chyba najlepsze jakie do tej pory słyszałem z dokanałówek, ba jedno z lepszych jakie słyszałem na słuchawkach, a to już o czymś świadczy! Udało się tutaj stworzyć coś wyjątkowego i gdybym miał po prostu te 4.5 tysiąca do wydania ot tak sobie, to bym się chwili nie zastanawiał. To mogą być najlepsze i te jedyne słuchawki mobilne, które dodatkowo można spokojnie podpiąć pod domowe stereo (najlepiej pod wzmacniacz słuchawkowy, taki najlepiej przenośny, jak DragonFly czy AK10 aka Beyerdynamic A200p, choć i z moim stacjonarnym M1HPA grały świetnie!). Gwarantuję, że ktoś kto je nabędzie, nie poczuje potrzeby poszukiwania czegoś innego, co się wkłada do uszu. Nie będzie takiej potrzeby, bo trudno byłoby znaleźć coś porównywalnego. Detale, dynamika, wspomniana przestrzeń, fantastyczne, całe pasmo, ze szczególnym wyróżnieniem dla średnicy oraz basu… czy trzeba coś jeszcze dodawać? Rekomendacja!

 

Słuchawki dokanałowe EarSonic S-EM6 (4499 złotych)

Plusy:
- znakomite brzmienie: scena, średnica, bas
- ciepło, które „nie muli”, a porządkuje, pozwala na…
- wydobycie z muzyki całego piękna (czytaj: jest muzykalnie, jest analogowo, namacalnie, organicznie)
- głośno i czysto zarazem, dynamika wybitna
- rozdzielcze, szczegółowe, pełne smaczków granie
- całkiem wygodne, mimo wielkości
- dobry jakościowo, wytrzymały kabel 

Minusy:
- większość tipsów do niczego się nie nadaje
- za 4.5 tysiąca można było się bardziej postarać (forma, dodatki etc.)
- tak, cena, choć w zestawieniu z brzmieniem…
- dla niektórych, z mniejszymi uszami, te gabaryty to jednak za daleko

 

Autor: Antoni Woźniak 

GALERIA

 

iPod Classic z Matrix Portable (gramy zarówno z org. oprogramowaniem odtwarzacza, jak i via RockBox – skorzystam z bogatych możliwości dopasowania brzmienia za pomocą alternatywnego oprogramowania)

Źródła cd.: MacBook Air + Decibel + Audioquest Dragonfly

Bardzo wysoka skuteczność wymaga ostrożnego ustawiania głośności. W Decibelu można to ustawić bardzo dokładnie, Dragonfly daje możliwość precyzyjnego ustawienia tego, kluczowego parametru.

Źródło numer trzy… iPod Touch 4gen z oprogramowaniem Golden Ear (FLAC hi-res) gra za pośrednictwem Matriksa oraz samodzielnie

Sprawdzimy także materiał skompresowany stratnie. Pytanie – czy to 6 przetwornikowe monstrum mocno różnicuje nagrania pod względem jakości?

Tak to wygląda… tak dokładnie. Za 4.5k bieda z nędzą. Mogli dać jakiś materiałowy woreczek zamiast plastikowej (!) skrzyneczki. Naprawdę, za 1000€ można by się spodziewać czegoś innego

Nie jest to szczyt wygody, mimo wielkości da się to jednak całkiem sensownie umieścić w małżowinach. Rzecz jasna uniwersalne IEMy nigdy nie będą w stanie dorównać customom. CIEMy to niedościgniony wzór komfortu & wygody. Stąd rodzi się zasadne pytanie – zamiast wydawać 4500 na IEMy, nie lepiej zamówić… no właśnie? Okazuje się, że niekoniecznie…

Sedno – zwrotnica, sześć przetworników, w pełni trójdrożna konstrukcja.

Stąd wydobywa się dźwięk. Sprawdziliśmy na różnych tipsach, wybór odpowiednich to kluczowa sprawa nie tylko odnośnie wygody, ale uzyskanego brzmienia…

To przyszło w komplecie. W naszych zbiorach sporo alternatywnych pianek, gumowych i silikonowych końcówek… Większość do niczego się nie nadaje w tym przypadku. My korzystaliśmy z długich, najdłuższych pianek…

Dodaj komentarz