Parę dni bez sieci dobrze robi. Szczególnie, gdy „przy okazji” ma się trochę czasu na słuchanie muzyki i ma się na czym ją posłuchać. Wyjazdy w piękne okoliczności przyrody pomagają złapać dystans do otaczającej nas rzeczywistości i dobrze – można wreszcie odpocząć. Pisanie na HDO traktuje jako hobby, to przyjemność, nie praca, pracą jest wszystko inne, to co często nie pozwala na chwilę refleksji, na zwolnienie, na dystans. To rzeczy bardzo istotne także w kontekście słuchania muzyki, jej umiejscowienia w codzienności, w naszym życiu. Wiadomo, nie jest dzisiaj łatwo pogodzić wszystkie obowiązki i zrobić to tak, aby znaleźć w tym wszystkim balans, harmonię. Trudno o to, tym bardziej doceniamy te momenty, które dają nam sposobność ucieczki od zgiełku, od problemów, obowiązków, codziennej rutyny. Fajnie, gdy tej uciecze towarzyszy dobre audio, coś co pozwoli na obcowanie z ulubionymi wykonawcami, z muzyką w pełnym zespoleniu, symbiozie.
Miałem to szczęście, że udało mi się na parę dni znaleźć kompana, a właściwie kompanów (bo jak tytuł recenzji głosi, zagościły u nas dwa urządzenia: wzmacniacz oraz wzmacniacz/DAC Cayina) błogiego leniuchowania. C5 AMP i C5 DAC to dwa przenośne wehikuły brzmieniowej przyjemności, sprzęt który potrafi dostarczyć nam wiele radości podczas słuchania, a dodatkowo został bardzo przyzwoicie wyceniony. Bardzo przyzwoicie, bo jakościowo to produkty lokujące się w ścisłej, mobilnej czołówce (mam tu na myśli sprzęt do dwóch tysięcy złotych, choć pod pewnymi względami te produkty są lepsze od wielokrotnie droższych DAPów, jakie miałem okazje posłuchać).
Jako, że miejsce, trudności ze złapaniem zasięgu oraz ewentualne problemy z pozyskaniem energii, wykluczały w praktyce wszelkie inne „alternatywy”, w bagażu znalazły się oba C i tego wyboru nie tylko jw. nie żałowałem, ale zwyczajnie nie mogłem niczego lepszego zabrać w podróż i basta. Także względy ergonomiczne przemawiały za takim wyborem – oba urządzenia można wykorzystać jako banki energii, można ładować je za pośrednictwem innych, przenośnych akumulatorów jednocześnie słuchając muzyki (to bardzo ważny element funkcjonalny, wiele mobilnych produktów audio nie potrafi jednocześnie być ładowanych i słuchanych – to poważny problem, szczególnie podczas podróży, bycia na wczasach etc. Z przyczyn dla mnie niezrozumiałych, poza handheldami zabrałem ze sobą laptopa, co miało jednak ten plus, że mogłem załadować na podróż pokaźny arsenał muzyki i z takim to bagażem wybrałem się hen daleko. W przypadku telefonu oraz tabletów (postanowiłem poza Mini zabrać ze sobą także Neksusa, by przetestować sprzęt zarówno pod iOSem jak i na Andku), ze względu na ewentualne problemy z łącznością, sprawdziłem przy okazji najnowsze wersje oraz najnowsze oprogramowanie do odtwarzania „wszystkiego” w tym plików egzotycznych, czytaj DXD, DSD… USB Player (Android) oraz HF Player i iAudioGate (iOS) świetnie się sprawdziły, zapewniając odpowiednie wsparcie software’owe.
Radykalna poprawa (to nie były subtelności, a raczej przepaść) brzmienia po podłączeniu do Neksusa 7, nieco mniejsza różnica (w trybie DACa jak i patrząc przez pryzmat wzmacniacza) na iOSie, choć nadal wyraźnie wyczuwalna pozwoliły na przyjemne spędzenie czasu ze słuchawkami na głowie. Jakimi słuchawkami? Ano, trzeba było dokonać bolesnych wyborów: koniec, końców padło na Sennheisery M2, IEMowe Momentum, a na dokładkę (ale to już wieczorami, po powrocie z wyprawy, na plaży) z testowanymi właśnie MF-200 Musical Fidelity oraz ADLami H128. No dobrze, a konkretnie to jak było? Było mianowicie tak…