LogowanieZarejestruj się
News

Audeze LCD-X, czyli tam gdzie emocje zastępuje wierność przekazu

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
LCD-X a

Tytuł zdradza sporo, prawda? No właśnie, tytułowe słuchawki mogłem bardzo dokładnie porównać z redakcyjnymi LCD-3 i nie miałem wątpliwości, że te dwa modele to zupełnie inna filozofia, inny pomysł na brzmienie. Powiem więcej, te nauszniki w ogóle nie przypominają mi żadnych z dotychczas testowanych na HDO, a testowałem wszystkie modele poza zamkniętym XC. Amerykanie stworzyli coś, co wedle ich zapewnień, ma stanowić nową jakość, referencyjną jakość i w pewnym sensie tak właśnie jest. Tyle, że wszystko jest subiektywne i określenie referencyjny (tzn. jaki? ;-) ) może oznaczać bardzo różne rzeczy. Dla mnie to coś, co nie tylko znakomicie reprodukuje dźwięki, bez zarzutu prezentuje muzykę, gdzie nie ma się po prostu do czego przyczepić. Dla mnie referencja to zaangażowanie, to emocje, to coś co nazwałbym magnetyzmem, siłą przyciągania, która to powoduje, że właśnie te słuchawki, ten wzmacniacz, te kolumny preferujemy, wybieramy, mówimy „mógłbym z nimi żyć”. To bardzo subiektywna ocena, dlatego często za referencję uznajemy coś całkowicie innego – aptekarską detaliczność, wzorową neutralność, studyjny (w sensie wierny) sposób przekazywania informacji zawartych w utworze. Niekoniecznie, a nawet rzadko idzie to w parze z tym, co wymieniłem powyżej. Oczywiście jedno w połączeniu z drugim można by uznać właśnie za „referencję”, ale cóż… świat nie jest doskonały, nie ma czegoś takiego jak 10/10 (to ocena zarezerwowana dla Stwórcy, as himself ;-) ) czytaj, nie da się we wszystkim dojść do absolutnej perfekcji. Dlatego też, wiele osób z branży, dziennikarzy skłania się do takiego właśnie, opartego na aptekarskich wyliczeniach, na pomiarach, definiowania czym jest, a czym nie jest referencja.

LCD-X są słuchawkami, które komunikują nam niezwykle wiernie to, co zapisano w pliku, na nośniku, wszystko jest w nich ułożone, poukładane, równe, bezbłędne wręcz, całkowicie pozbawione czegoś, co nazywam „wkładem własnym”. To oczywiście dla purysty bardzo miłe określenia, gotowa rekomendacja, coś czego szuka, co rzadko występuje w przyrodzie. Myślę, że poza studyjnymi słuchawkami, z których wiele gra w takiej manierze, trudno będzie znaleźć na rynku nauszniki konsumenckie, które prezentowałyby podobny poziom neutralności. W tym wypadku idzie to w parze z bardzo letnim odbiorem. Tak, nie ma tutaj miejsca na wulkany emocji, ba nie ma zaangażowania typowego dla dużo obiektywnie gorszych, wielokrotnie tańszych słuchawek z… wkładem. Takie HD650, takie K701 potrafią znacznie bardziej wciągnąć w to, co dociera do uszu, znacznie mocniej zaangażować słuchacza, z drugiej strony to LCD-X pokazują (tak to bardzo, bardzo umowne stwierdzenie, ale w tym wypadku zasadne) całą prawdę. Wierność przekazu, jego bezstronny, precyzyjny przekaz jest na pierwszym bezsprzecznie miejscu. I tak to właśnie wygląda, nie inaczej. To spore zaskoczenie (początkowo), ale też tylko na początku, bo wraz z upływającymi dniami, gdy X-y grały na głowie, uświadomiłem sobie, że producent chciał w przypadku tych słuchawek rozszerzyć swoją bazę, wprowadzić do oferty INNY produkt. Inaczej grający, zupełnie nie tak jak dotychczas, będący dla dotychczasowych modeli antypodami, jednocześnie oferujący na tyle wysokie kompetencje, że – faktycznie – w połączeniu z wymienionymi cechami stanowiący właśnie referencję.

To wg. mnie dobry wybór dla mojego kolegi, kolegi spędzającego godziny w Serato, z mikserami, z całym DJ-owym zapleczem pod ręką. Bo te słuchawki właśnie będą w tym przypadku super precyzyjnym narzędziem do tworzenia, gwarantującym optymalne środowisko pracy dla takiej osoby. Od razu sobie o nim pomyślałem, ale nie tylko o nim. Znam kogoś, kto patrzy na muzykę jak na matematyczną układankę, któremu pasuje chłodna analiza, naturalistyczna precyzja, kto szuka zupełnie odmiennych klimatów niż niżej podpisany. Czy to źle? Czy to jest mniej wartościowe, czy gorsze od tego mojego emocjonalnego podejścia do muzyki? Nie mogę tego obiektywnie ocenić, dla mnie to pewna sprzeczność, ale wiem, że znajdą się argumenty na obronę tej innej, odmiennej koncepcji czerpania przyjemności z muzyki. A przecież to właśnie moja, tylko moja wrażliwość, moje odczucia decydują o wyborze, ocenie, tylko one się finalnie liczą. Można zatem mówić o różnych, bardzo odmiennych drogach prowadzących do jednego, wspólnego mianownika, którym jest słuchanie takie, jak lubię, takie jakie MI najbardziej odpowiada. Tylko tyle i aż tyle. LCD-X są słuchawkami nie dla mnie, ale na pewno dla wielu szukających zupełnie innych akcentów, czegoś do czego ja nie przywiązuje takiej (albo w ogóle) wagi. W sumie, było to bardzo ciekawe doświadczenie, bo mogłem poukładać sobie w głowie swój system oceny, swoje priorytety, a to wszystko dzięki tytułowym nausznikom.

A konkretnie…

» Czytaj dalej

Bezprzewodowy olimp? Test słuchawek Sennheiser Momentum Wireless

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
Momentum BT_3

Czym są nowe, bezprzewodowe słuchawki Sennheisera, model Momentum Wireless Over-Ear? Czy to po prostu kolejne, bluetooth’owe nauszniki, może lepsze od wszystkiego co do tej pory pokazano, ale nadal coś, co może być tylko tłem dla rasowych, wysokiej klasy modeli na kablu? Czy transmisja sinozębna wreszcie daje się pogodzić z bezkompromisową jakością (przez którą rozumiem strumieniowanie muzyki o jakości bezstratnej)? Dodatkowo, czy aktywne systemy tłumienia odgłosów z zewnątrz to coś, co może przekładać się na zauważalny wzrost jakości dźwięku, na lepsze możliwości reprodukowania muzyki, czy też systemy ANC to po prostu coś, co ma „tylko” za zadanie zwiększyć komfort słuchania w zatłoczonych, głośnych lokalizacjach wielkich miast?

Sporo pytań, prawda? Część stawiam po raz pierwszy, bo do tej pory słuchawki bezprzewodowe i jakość były domeną (wyłącznie) radiowych produktów Sennheisera. Drogie, świetne nauszniki do użytku domowego z serii RS potrafiły przekonać największych sceptyków, że bez kabla też się da. Pamiętam, na marginesie, jaką konsternację wywołało kiedyś, na AudioShow, pytanie jednej z osób podczas prezentacji wtedy nowego, nowatorskiego, high-endowego streamera WiFi francuskiego Devialeta. Pytanie techniczne o możliwe pogorszenie jakości w przypadku braku kabla (pierwsza wersja tego systemu w ogóle była pozbawiona LANu, było tylko WiFi jako medium dla sygnału audio), o opóźnienia, o kompresję, o interferencje, wreszcie o rzekomą niemożność przesłania w ten sposób muzyki w trybie bitperfect, a więc w pełnej zgodności bitowej (bo przecież każda transmisja obarczona jest błędami, część pakietów ginie etc… na marginesie dotyczy to każdej transmisji, także tej kablowej via WAN/LAN). Się porobiło, dyskusja szybko przerodziła się niemalże w pyskówkę (co pokazuje jak duże emocje wywołuje wśród ludzi tematyka związana z jakością dźwięku – tutaj zazwyczaj od razu robi się gorąco, co można wytłumaczyć tylko w ten sposób, że często, bardzo często poruszamy się po omacku, gdzie wiele rzeczy nie jest w pełni jasnych, gdzie psychoakustyka ma takie samo znaczenie, jak parametry techniczne, pomiary, warunki w jakich się muzyki słucha i co tam jeszcze).

Dlaczego o tym pisze na wstępie? Bo wiem jak trudno przekonać nieprzekonanych, jak wiele osób „wdrukowuje” sobie jakieś „prawdy”. Jedną z nich jest np. ta, że skompresowane stratnie ze źródła o nienagannej jakości pliki nie mogą brzmieć dobrze. One brzmią dobrze. Kolejna „prawda” to Bluetooth nie może służyć do transmisji audio, tzn. tej właściwej, koszernej, jakościowo bez zarzutu transmisji. Dzisiaj nie jest to wcale takie oczywiste jak jeszcze przed paroma laty, kiedy to królował profil A2DP, z kodekiem SBC, a do tego strumieniowało się muzykę w naprawdę podłej kompresji, z iTunes (przed Remastered for…), z torrentów, czy wcześniej jeszcze z Napstera. Bardzo wiele się tu zmieniło i to zmieniło na lepsze. Dzisiaj standardem jest jakość 320kbps w serwisach streamingowych, dzisiaj normalne jest, że kupiona mp3/AAC musi być jakościowo zbliżona do wydawnictwa na płycie CDA. I faktycznie nie mówimy tutaj o wcześniej nadużywanej „jakości CDA”, tylko faktycznie o starannie przygotowanym materiale. Poza tym Bluetooth to dzisiaj jakość w pełni odpowiadająca transferowi bezstratnemu via WiFi (a szerzej, bezprzewodowe medium nie stanowi ograniczenia w budowie nawet high-endowych rozwiązań, o czym nie raz, nie dwa informowaliśmy na naszych łamach). Kodek aptX wszystko zmienia, bo nie tylko gwarantuje skrajnie małe opóźnienia transmisji, ale także w praktyce oferuje transfer odpowiadający strumieniowi bitów w ramach standardu czerwonej księgi (1411kbps, bezstratny format WAV). Stosuje się co prawda kompresję, ale parametry odpowiadają specyfikacji przewidzianej dla płyty kompaktowej. Dzisiaj toczy się dyskusja o prymacie plików hi-res, o ich praktycznym zastosowaniu w kontekście różnic między tym, co oferuje CDA (16/44) a zapis 24 bitowy o większej częstotliwości próbkowania. To coś, czego nie chcę w tym miejscu poruszać, bo o czym innym tutaj będzie, choć o plikach hi-res także przeczytacie, przeczytacie bo taki materiał stanowił ważny element testu bezprzewodowych Senków.

Trochę się w tym wstępie rozpisałem, teoretycznie, za co przepraszam, czas wrócić do meritum. Nowe Momentum (pierwsze wrażenia pod tym linkiem) bez druta, to tak naprawdę nie tylko (najważniejsza z użytkowego punktu widzenia) transmisja bezprzewodowa, to także słuchawki wyznaczające według mnie kierunek rozwoju dla tego typu produktów, a być może nawet szerzej dla całego segmentu słuchawkowego rynku. I nie przesadzam tutaj z tą przełomowością, bo dostrzegam potencjał zastosowanych w tej konstrukcji rozwiązań, rozwiązań które mogą całkowicie przewartościować, zmienić branżę. Chodzi tutaj zarówno o bezprzewodowość, jak i systemy ANC oraz – bardzo ważne – o integrację przetworników C/A w samych słuchawkach, o cyfrową transmisję dźwięku ze źródła, także „po kablu” do nauszników. To może przeorientować rynek, wprowadzić zupełnie inną, nową kategorię sprzętu służącego reprodukcji dźwięku…

AKTUALIZACJA: Niestety, okazuje się że słuchawki mają problem z transmisją via BT. U mnie problem pojawia się sporadycznie, jednak ktoś, kto zainstalował sobie nowe wersje OSX (Yosemite, El Capitan w wersji beta) będzie narażony na spore problemy. Częsta utrata połączenia, chwilowe przerwy w odtwarzaniu (wszystko transmisjja bezprzewodowa) to jak opisują użytkownicy „chleb powszedni”. Sprawdzę jak to wygląda w przypadku naszego red. egzemplarza niebawem (nadal korzystam z OSX 10.9) i podzielę się spostrzeżeniami. W przypadku iPhone z problemami we współpracy spotkałem się sporadycznie (raz na parę dni), z Nexusem natomiast nieco częściej, choć tutaj winiłbym leciwego już Asusteka (N7), który ma problemy ze stabilnym działaniem. Tak czy inaczej, firma wspomina o dużym programie naprawczym na przełomie sierpnia i września, jaki miałby być wdrożony. Ponadto, teoretycznie, słuchawki można aktualizować via USB, z tym że obecnie nie ma żadnych łatek, upgrade na stronie. Czekamy zatem na to, co przyniesie przyszłość. 

AKTUALIZACJA 2: Nadal nie rozwiązano problemu z łącznością po BT. To bardzo poważnie obniża ocenę tych słuchawek. Sennheiser ma problem. Ostatnio, w otwartej przestrzeni, dałem za wygraną. Słuchawki słuchane na AK120II bezprzewodowo, były praktycznie bezużyteczne. Każdy utwór to dropy, na iP5S z iOS9.1 nieco lepiej, ale nadal całkowicie nieakceptowalne.  Po raz pierwszy zmieniam ocenę, mimo wybitnie dobrej jakości na kablu (także via USB w trybie wbudowanego DACa). To są słuchawki bezprzewodowe, nie przewodowe i za to się tu płaci. Wstyd. Program naprawczy (nowa wersja 2.0) bardzo się opóźnił, co gorsza pierwsze informacje od użytkowników niejednoznaczne (u niektórych nadal występują problemy). W El Capitan (OSX 10.11) gra już bez dropów, przykładowo, ale tylko SBC (brak możliwości wybrania kodeka aptX, mimo włączonego BT Explorera z odfajkowanym kodekiem). Będę informował Czytelników o sprawie, postaram się czegoś więcej dowiedzieć „u źródła”. Wstyd!

» Czytaj dalej

Audeze EL-8 …recenzja, która zmieniała się jak w kalejdoskopie (akt.)

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
EL-8 cls_3

To nie tak miało być. EL-8, jak przystało na słuchawki do mobilnego grania, grały sobie z telefonem, względnie iPadem podłączonym do przenośnego DAC/AMPa Oppo. Sprawdziłem jak sobie radzą na torze stacjonarnym podłączone do M1HPA i tyle. Potem trafił się jeszcze przenośny grajek HiFiMANa w roli źródła i już miałem gotową recenzję. Tak to wyglądało parę dni temu, tak wyglądało do momentu, gdy wiedziony ciekawością, trochę od niechcenia, trochę na zasadzie – „a, co mi tam, pewnie coś tam zatrzeszczy sobie, chwilkę posłucham i zapowiadany tekst opublikuję” podłączyłem tytułowe słuchawki do wzmacniacza lampowego (MiniWatt N3) z gramofonem jako źródłem. Gramofon z przedwzmacniaczem NADa, wzmacniacz podłączony do routera głośnikowego z wyjściem słuchawkowym i nowe, przenośne Audeze. Odpłynąłem. To było coś, czego się nie spodziewałem. Ten dźwięk totalnie mnie uwiódł, zniewolił i zamiast jednej płyty przesłuchałem w ten sposób wszystko co mam na winylu. Pliki, hi-resy są wygodne, są mobilne, są wszędzie, na zawołanie, tu i teraz, ale bez względu na ich jakość, bez względu na to na czym są odtwarzane nie oferują takich emocji jak czarna płyta. Niby to jasne, każdy pokiwa głową, że no tak, że to granie z zupełnie innej bajki (nawet jeżeli tak go czarny krążek nie kręci), ale w przypadku powyższego zestawu, z tymi słuchawkami właśnie, było to tak intensywne, tak czarowne i wciągające doświadczenie, że zwyczajnie nie miałem ochoty słuchać inaczej, korzystać z cyfrowych źródeł. Po prostu nie miałem ochoty.

Bardzo lubię gramofon, na tym się wychowałem, zawsze albo był, albo chodził mi po głowie (jak go nie było, a nie było dość długo – wielka szkoda), zawsze było to źródło, do którego chciałem wracać. Tyle, że akurat słuchawki w takim towarzystwie pojawiały się incydentalnie, zazwyczaj, co ja mówię, praktycznie zawsze, gramofon grał z kolumnami i było to dla mnie oczywiste rozwiązanie, naturalne. Co mnie podkusiło, żeby posłuchać płyt inaczej niż zwykle, co w konsekwencji spowodowało konieczność przeorientowania swoich spostrzeżeń na temat tytułowych słuchawek??? Zastanawiałem się na tym dłuższą chwilę, bo koniec końców kto w ten sposób będzie z EL-8 korzystał? Pewnie nikt, no prawie nikt, bo przecież to słuchawki pod mobilne granie, względnie do podłączenia od czasu do czasu pod jakiś stacjonarny tor, w którym akurat gramofon to rzadkość, a gramofon z lampką to jeszcze większa rzadkość. Podłączyłem słuchawki bezpośrednio do przedwzmacniacza i cóż, to nie było to, co powyżej (fakt, w 1020 wyjście słuchawkowe jest faktycznie dodatkiem, ale w sumie o co innego tutaj chodzi). Lampka w stylu wspomnianego N3 aka APPJ z kilkoma watami dostępnymi tylko i wyłącznie dla nowych Audeze to było prawdziwe objawienie. I gramofon. Nie żebym nie sprawdził plików i kompaktów (na tym torze) – grało to pysznie, co ciekawe z wyraźnym wskazaniem na fizyczny nośnik, ale to igła dawała maksimum radości z obcowania z muzyką. I tak, zamiast koncentrować się na tym, co zdecydowanie stanowi główne zastosowanie, do czego EL-8 zostały stworzone, zmieniałem płytę za płytą, całkowicie zatracając się w słuchaniu ze źródła, które jest nie tylko niszą, marginesem, ale w przypadku słuchawek to już w ogóle jakiś promil promila. Nic na to nie poradzę, popsułem sobie to co sobie wcześniej poukładałem, co wcześniej opisałem, słuchając tytułowych ortodynamików z przenośnymi źródłami. Mogłem te wcześniejsze wnioski pogodzić z odsłuchem na stacjonarnym torze z M1HPA, bez większego problemu (choć… o tym przeczytacie w podsumowaniu), z komputerem podłączonym do rzeczonego wzmacniacza cyfrowo oraz z wykorzystaniem lepszego DACa. Tak, radykalnie to moich spostrzeżeń nie zmieniało, aż do chwili gdy, no właśnie…

AKTUALIZACJA. Po paru tygodniach trafił do mnie model zamknięty tych słuchawek. Miałem sposobność porównać obie wersje i było to bardzo pouczające doświadczenie. Generalnie zamknięta konstrukcja, dzięki prawie całkowitej izolacji, pozwala nam zwiększyć komfort użytkowania, gdy słuchawek używamy poza domem, w domu zaś takie nauszniki na pewno zyskają w oczach domowników, szczególnie gdy lubimy sobie posłuchać głośno. Otwarte wyraźnie wtedy słychać, co może niektórym osobom przeszkadzać, a gdy dodatkowo czas na słuchanie to późnowieczorne godziny, dodatkowo jakaś sypialnia, to rodzaj obudowy staje się jednym z ważnych czynników mających wpływ na wybór nauszników. To jedna strona medalu. Drugą są różnice brzmieniowe, szczególnie (wg. mojej opinii) słyszalne w przypadku ortodynamików. Te słuchawki właśnie dzięki otwartej obudowie pozwalają w pełni uwidocznić zalety tego typu rozwiązania. Planary potrafią m.in. bardzo (jak na słuchawki) dobrze pokazać przestrzeń, wyjść z głowy, odpowiedni „napowietrzyć” dźwięk. Dynamiczne konstrukcje mają z tym niemały problem i w sumie jest niewiele modeli, które potrafią grać dużą sceną (takie HD800 to potrafią przykładowo). Ortodynamiki robią to bez wysiłku, ale też zazwyczaj mamy w ich przypadku do czynienia z obudową otwartą, nie zamkniętą. Ta trafia się stosunkowo rzadko, choć ostatnio trochę tych konstrukcji zamkniętych jednak się pojawiło. Jedną z nich jest, poniżej opisana, EL-8 closed edition. Audeze zdając sobie sprawę z tego, że ELki będą grały nie tylko na domowym sprzęcie, że będą słuchane na zewnątrz, w środowisku bardzo nieprzyjaznym wszelkim otwartym konstrukcjom, zdecydowało się na wprowadzenie takiego właśnie modelu, modelu zamkniętego. Różnice między obiema wersjami okazały się dość czytelne, wręcz na tyle duże, że choć to dźwięk pod pewnymi względami zbliżony, to całościowo dzieli te słuchawki bardzo dużo. W przypadku ortodynamików, zamknięcie ich w niewentylowanej obudowie robi różnicę. Szczególnie w tym wypadku. Jaką konkretnie różnicę? O tym przeczytacie poniżej, w rozwinięciu.

» Czytaj dalej

Capella. Wzmacniacz, któremu trzeba dać szansę… nasza recenzja najnowszego dziecka Stana

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
Capella_2

Niech to jasna cholera weźmie. Złośliwość rzeczy martwych bywa niezwykle przewrotna. Po paru perturbacjach wreszcie się udało, publikujemy test najnowszego dziecka Stana Beresforda. Bohaterem niniejszej recenzji jest wzmacniacz słuchawkowy Capella. Sprzęt, który wymaga podejścia, odpowiedniego podejścia, który mogę śmiało porównać do takich produktów jak wysokie modele słuchawek Grado, jak urządzenia z tabliczką znamionową – gra po przebiegu 200 godzin minimum (żartuję, ale tylko z tą tabliczką – w sumie czemu by takowej nie umieszczać, jak to najszczersza prawda?), jak wiele przetestowanych u nas rzeczy: elektroniki, słuchawek, głośników. Jak ktoś mówi, że to jakieś audiofilskie wymysły, to całe „wygrzewanie” to niech lepiej zmilczy, albo inaczej – dla niego może faktycznie bez różnicy, co mu gra, jak mu gra, wystarczy radio Zet puszczone ile fabryka dała na komputerowych pierdziawkach. Nie, nie będę nikogo za jakiekolwiek podejście tutaj krytykował. Najważniejsze w tym wszystkim jest nasza opinia, własna i tylko to się liczy, bo nie słuchamy opinii, recenzji, zdania kolegi (choćbym nie wiem jak osłuchanego, z wiedzą jak Himalaje, który „wszystko już słyszał i wie”). Dlatego, to co zaraz przeczytacie jest bardzo, ale to bardzo subiektywne i jeżeli ktoś ma inną opinię na temat tego produktu, to ja ją nie tylko przyjmuję, ale uważam za równie zasadną, prawdziwą jak moja. I nie piszę tego wszystkiego, by się asekurancko zabezpieczać – nie, biorę pełną odpowiedzialność za to co poniżej i można jak komuś przyjdzie ochota, do woli krytykować, w końcu to publiczny blog, publiczne miejsce i nie piszę tego dla siebie, ale też uważam, że taki wstęp jest zwyczajnie potrzebny, bo ludzie przywiązują zbyt wiele wagi do tego co się, o w danej sprawie, o danej rzeczy napisze, a przy tym zapominają starą prawdę (szczególnie w audio cholernie istotną prawdę) – to TY JESTEŚ NAJWAŻNIEJSZY, TY I TWOJE USZY.

Ok, po tym akapicie, w którym zdaje się niczego konkretnego na temat Capelli jeszcze nie napisałem (o, przepraszam, zasugerował coś istotnego), warto w paru słowach odnieść się do tego wzmacniaczyka. To, jak to u Stana, urządzenie które nie ma wyglądać jak 1000 000 banknot (nie to, że mu czegoś brakuje, czy jest źle wykonane, ale to taka typowa, inżynierska, bez sztabu designerów, robota i za to ja tam te Beresfordy cenię, ale de gustibus), a ma „tylko i aż” grać. Można (i trzeba) przyczepić się do paru rzeczy, o czym poniżej, jednak generalnie co do zasady to sprzęt wpisujący się w „system Stana”, zresztą tutaj wręcz jest to wprost sugerowane… można połączyć wzmacniacz z jednym z firmowych przetworników za pomocą dołączonego kabelka i zamiast dwóch ścianówek, podpiąć jedną. Według mnie, najlepsze co można zrobić, to faktycznie zrobić sobie takie combo z obu urządzeń, ale na końcu zamiast wspomnianego zasilacza z kompletu, podpiąć Teddy lub Tomanka, względnie zastosować baterię 12 woltową, o której wspomina sam producent w opisie wzmacniacza. Akurat mam na stanie od wielu lat przetwornik TC-7520, który wiernie mi służy w gabinecie jako pomocnicze źródło dźwięku. Capella zagrała z dwoma przetwornikami: firmowym oraz głównym M2Techa (hiFace), sprawdziłem także jak sobie radzi w roli przedwzmacniacza, podpinając ją do końcówki NADa. Najważniejsze jednak były, rzecz jasna, słuchawki. Wzmacniacz zagrał z LCD-3, HD650, K701 oraz HE-400.

Podpinałem także, na krótko IEMy oraz obecnie testowane, przenośne nauszniki od Musical Fidelity (MF-200) oraz Furutecha (H128), jak również zamknięte i otwarte EL-8. Jak widać, sporo tego się przewinęło, no i nic dziwnego, bo jak wspomniałem, zacząłem słuchać na serio po bardzo długim wygrzewaniu. Jak długim? Sprzęt był włączony 24/7 i tak do połowy lipca, od początku czerwca praktycznie kiedy do mnie dotarł, przy czym po pierwszych dwóch tygodniach pozwoliłem sobie na pierwsze nałożenie podpiętych słuchawek na głowę… i było bez rewelacji. Następnie, z przerwą wakacyjną, grał bardzo często, w bardzo jw. różnych konfiguracjach. I nie bez przyczyny w różnych, bo nowy wzmacniacz Stana okazał się jednym z najlepiej współpracujących, współpracujących z bardzo różnymi (jak można przeczytać powyżej – naprawdę bardzo) słuchawkami, pozwalając na ich napędzenie, a dzięki bogatym opcjom regulacji, także na dokładne dopasowanie parametrów działania. Tyle, że nie było to od razu, ani nawet po pewnym czasie, tylko po naprawdę długim okresie włączenia „bez konsekwencji”. Beresford stworzył uniwersalny wzmacniacz słuchawkowy, co samo w sobie nie jest prostym zadaniem, a do tego jeszcze taki, który… ale o tym za chwilę :)

» Czytaj dalej

Muzyczny smartfon? Wow! Marshall właśnie takie coś pokazał

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
marshall-london-phone-1_3800.0

Szczerze powiedziawszy trudno się do tego odnieść. Rozumiem ideę, która przyświecała producentowi głośników bezprzewodowych oraz słuchawek (na marginesie z Marshallem od piecyków łączy tą firmę to, że kupiła prawa do marki, znaku) – dać ludziom telefon, który będzie nawiązywał stylem do firmowych produktów audio, dodatkowo wprowadzając w konstrukcji udogodnienia pod kątem słuchania muzyki. No i tutaj pytanie, na ile ten mariaż się udał? Dobrego smartfona musi cechować (w przypadku Androida, bo o Androidzie rzecz jasna jest mowa) odpowiednio wysoka wydajność, bardzo dobre parametry gwarantujące komfortową pracę, jak również solidny support. Z tym ostatnim, w przypadku zielonego robocika, bywa bardzo różnie, a firma, która do tej pory się w to „nie bawiła” pozostaje sporą zagadką w tym względzie. Tutaj mamy do czynienia raczej z low-endowym, aco najwyżej średniopółkowym telefonem, wyposażonym w 4.7″ ekran (720p), 2GB RAMu (na szczęście), wymienną baterię o pojemności 2500 mAh (nie najgorzej), z układem Snapdragon 410, z działaniem w sieciach LTE. Czyli taka niższa półka, jeżeli chodzi o dzwonienie. Ale w sumie nie o tym miał być ten wpis. Pomińmy zatem to co w telefonie najważniejsze ;-) i skupmy się na audio, bo trzeba przyznać że jest tutaj parę bardzo ciekawych, niespotykanych nigdzie indziej rozwiązań, przeniesionych ze świata wysokiej klasy odtwarzaczy muzycznych. Innymi słowy mamy pierwszego DAPfona ;-) i to nie jakiegoś czołowego producenta smartfonów tylko firmy, która specjalizuje się w produkcji urządzeń audio…

Po pierwsze ten telefon (nazwali go… Londyn), wygląda cholernie dobrze. Nie to, że estetyka Marshalla jest dla mnie wyznacznikiem wszystkiego co w audio najlepsze. Daleki jestem od tego, by tak uważać, choć oczywiste skojarzenia, czar i urok jaki rzuca piecyk są jakby poza dyskusją, do tego te nauszne modele słuchawek (testowaliśmy – patrz tutaj). W tym przypadku mamy właśnie taki produkt, który całym swoim ja woła: TAK MUZYKA JEST DLA MNIE NUMBER ONE. I ja to rozumiem, ja to w pełni popieram i się identyfikuję. Producent wyraźnie „jedzie” na tych naszych słabostkach, bo zdjęcia przedstawiające tytułowy produkt aż kipią od tego, co wywołuje przyspieszone bicie serca. Jest więc gitara elektryczna, która jakżeby inaczej możemy bezpośrednio podpiąć do telefonu. Zresztą ten został wyposażony w dwa gniazda jack na górnym boku, co jest wyraźną wskazówką dla użytkownika, nieprawdaż? ;-) Po drugie forma, obudowa, wszystko tutaj woła: JESTEM MARSHALL i cóż, muszę przyznać, że wygląda to przednio. Typowa faktura obić piecykowych z tyłu i po bokach, czarno-złota kolorystyka, loga… tak to jest definitywnie to. Przednim pomysłem jest umiejscowione z prawej strony pokrętło głośności, nie jakieś tam bezpłciowe przyciski tylko najprawdziwsze pokrętło do regulacji wzmocnienia. No, no. Jak sobie odchylimy wykonaną z materiału (ciekawy pomysł) tył obudowy (ten z fakturą piecykową), naszym oczom ukaże się szybkowymienna bateria. Poza tym różnica między zwykłym Androidem i Marshallfonem tkwi w powłoce oraz w dostarczonym z telefonem oprogramowaniu.

I tutaj, z tego co widzę, jest naprawdę konkretnie i coś czuję, że się tym produktem bliżej zainteresuję (sama forma jw. urzeka, ale to jednak trochę za mało). Co jest zatem z tym oprogramowaniem? Ano mamy tutaj jakiś mikser, wygląda na bardzo pro, mamy aplikację DJ-ską, która też prezentuje się niczego sobie. Jest oczywiście specjalnie przygotowany odtwarzacz softwareowy z bogatą regulacją, licznymi ustawieniami. No, no, no. Poza tym mamy ciekawy patent z dedykowanym przyciskiem M (jak muzyka rzecz jasna), dający bezpośredni dostęp do naszej biblioteki audio w telefonie (pewnie odpala się od razu odtwarzanie z wspomnianego odtwarzacza). Obiecują wysokiej klasy chip audio (i faktycznie tak jest, w środku znajdziemy Wolfsona WM8281). Dwa wymienione powyżej gniazda jack dają nam możliwość równoczesnego podłączenia dwóch par słuchawek. Do tego są dwa, zamontowane na froncie głośniczki. W komplecie dostaniemy dobre , firmowe dokanałówki. I tylko ta cena jakaś taka z górnej półki, bo bez umowy ma ten telefon kosztować 590 dolarów, a 600$ to umowna granica, gdzie zaczyna się cennik dla topowych modeli. Telefon trafi do dystrybucji po 20 sierpnia br.

Powiem tak… kupili mnie tą zapowiedzią, prezentacją. Poczekam, aż produkt trafi na rynek i postaram się go gruntownie przetestować…

» Czytaj dalej

No i są! Pierwsze słuchawki @ Lightningu: Fidelio M2L Philipsa

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
898460

Wspominałem jakiś czas temu, że takie produkty pojawią się na rynku. No i pojawiły się, a precyzyjniej pojawił się pierwszy taki produkt. Dlaczego o tym wspominam? Bo to duża rzecz, generalnie chodzi tutaj o to, że zamiast konwertować cyfrę na analog w telefonie, przesyłamy bit po bicie do naszych słuchawek, które wyposażone są w DACa. O korzyściach jakie to przynosi możecie przeczytać w naszej recenzji Sennheiserów Momentum Wireless, które da się za pomocą kabla USB podpiąć bezpośrednio do źródła (najlepiej komputera). W przypadku philipsowych Fidelio M2L rzecz jasna nie podepniemy ich do PC czy do MACa bo tu jest rzeczony Lightning, coś co występuje wyłącznie w iPhone, iPadzie czy iPodzie. Siak czy tak, ominięcie konwersji w samym telefonie, tablecie czy grajku może przynieść wymierne korzyści jakościowe i z miłą chęcią to sprawdzę, pod warunkiem że dystrybutor marki w Polsce będzie miał ochotę wypożyczyć nauszniki do testów. A z tym może być różnie. Szukam obecnie sposobu na sprawdzenie Fidelio 2, które na tyle ciekawie wypadły podczas krótkiego, ale treściowego zapoznania, że zapragnąłem nieco dokładniej im się przyjrzeć. No cóż, zobaczymy czy się uda te produkty zdobyć do testów.

W przypadku tytułowych słuchawek, zaskakujące jest to, że to nie Apple, nie Beats taki model jako pierwsze wprowadziło, a właśnie Philips. Co prawda firma na P. lubi być pierwsza, iść w awangardzie i jest wielce dla branży audio zasłużona, ale jednak dziwi fakt pojawienia się takiego produktu pod auspicjami kogoś innego. W końcu Apple zaplanowało sobie ofensywę w segmencie audio-muzycznym, czego dowodem niedawna premiera Apple Music, przebudowa oferty, nowy serwis streamingowy. Na marginesie, będzie w iOS 9 dostępna możliwość strumieniowania w jakości 256kpbs. To co jest teraz oferowane – strumień 64/128 – to jest jakiś żart. Serio. No ale widać, że czy to z pośpiechu, czy może z jakiejś innej przyczyny (technicznej) musieli wystartować z bardzo słabą jakością strumienia. Bałaganu w bibliotekach nadal nie naprawili. Powracając do słuchawek, M2L pobierają z jabłkowego handhelda strumień bitów o maksymalnej jakości 24bit/48kHz (to ograniczenie iPhone oraz iPoda, w przypadku iPada dałoby się osiągnąć lepsze parametry tj. 24/96… zresztą sprawa nie jest przesądzona, być może z tabletem można to osiągnąć, w końcu przetwornik w słuchawkach potrafi poradzić sobie z muzyką w gęstych 24 bitowych formatach jw.) ; w przypadku rozmów mamy monofoniczne 24bit/48kHz, co oznacza, że jakość będzie tutaj stała na wysokim poziomie, niestety nie są te Fidelio wyposażone w mikrofon, co jest wg. mnie dużym przeoczeniem ze strony producenta.

Ważne – nie zastosowano żadnego układu DSP, żadnej skomplikowanej elektroniki w słuchawkach. Jest konwersja na analog przy samych przetwornikach (40mm), nie ma żadnego EQ, żadnego tuningu dźwięku. W sumie dobrze, bo niczego nie koloryzujemy, tylko idzie sama prawda do analogowych elementów odpowiedzialnych za reprodukowanie dźwięku tzn. do przetworników. Jak wspominałem w naszej recenzji, uważam, że obecnie nie tylko jest miejsce na tego typu rozwiązania (bardziej praktyczne jest USB, bo daje nam nie tylko możliwość podpięcia handheldów, zresztą nie ograniczonych do jednej marki, ale także komputerów z świetnym rezultatem, jak w przypadku wspomnianych Momentum), ale wręcz taka opcja może niebawem stać się jednym z ważnych elementów wyposażenia słuchawek. Aktywne systemy redukcji odgłosów z otoczenia stają się może nie standardem, ale wcale nie rzadko spotykaną funkcjonalnością – powoli nauszniki (i IEMy) zaczynają obrastać w elektronikę, stąd już tylko krok do wprowadzenia konwersji C/A w muszlach, potraktowania handhelda jako transportu cyfrowego. Rzecz jasna mamy tutaj skórkę, metalowy pałąk i ogólnie to, co w Fidelio zachwyca (jakość wykonania, materiały są bardzo dobre).

Słuchawki kosztują 299 dolarów. Z pierwszych testów wynika, że grają bardzo ładnie, trochę za mocno podkreślają bas, ale reszta pasma jest bardzo dobrej jakości. Czekamy zatem na kolejne produkty ze złączem Lightning, z wbudowanym DACiem. M2L są pierwsze, będą na pewno kolejne tego typu produkty. Mam nadzieję, że pojawienie się tego typu rozwiązań wymusi na Apple pewne zmiany w specyfikacji najnowszych iPhone, iPadów. Oby w końcu pojawiła się możliwość odtwarzania plików w najlepszej jakości (tzn. minimum 24/96, a najlepiej 24/192 czy nawet 384MHz). Konwersja DoP z DSD na PCM jest już możliwa, co pokazuje oprogramowanie na iOSa, takie choćby jak HiFiPlayer firmy Onkyo. To – w przypadku tego typu źródeł – wystarczające możliwości w tym zakresie, wprowadzenie natywnego odtwarzania DSD jest bardzo mało prawdopodobne (chyba że przy okazji dużej zmiany w specyfikacji, wprowadzenia jakiś zaawansowanych układów audio do jabłczanej elektroniki). Wraz z systemami ANC jakie coraz częściej goszczą w mobilnych nausznikach widać, wspominaną elektroniką (DAC, jakieś dodatkowe układy DSP) że w zakresie tego co na głowie – mimo zalewu rynku różnorodnymi produktami – jest jeszcze sporo do zrobienia i producenci niejednym nas w niedalekiej przyszłości zaskoczą. W sumie tylko się cieszyć, bo w zakresie samej technologii reprodukowania dźwięku obecnie jesteśmy na tle zaawansowani (myślę tu analogowych elementach odpowiedzialnych za finalny efekt brzmieniowy), że szczególnie odnośnie przenośnych modeli kierunek z umieszczeniem elektroniki w samych słuchawkach będzie mocno eksploatowany.

Może to przynieść bardzo konkretne korzyści, bo takie Active Noise Canceling (ANC) w Bose (QC25) naprawdę robi różnicę, te słuchawki bez takiego systemu byłyby tylko przyzwoitymi nausznikami, a dzięki systemowi potrafią mocno (in plus) zaskoczyć. Wspomniane Momentum z komputerem w torze w roli cyfrowego transportu to jest magia i w sumie można je w takim scenariuszu porównywać do dowolnych, nawet bardzo drogich słuchawek stacjonarnych, takie są dobre. Będzie zatem ciekawie, nie pozwolą nam producenci, inżynierowie na nudę, będzie się działo w słuchawkach niemało. Pewnie wysyp produktów z układami zaszytymi w muszlach czeka nas na początku 2016 roku (CES). Postaram się odwiedzić w tym roku Berlin (IFA) i sprawdzić na ile te moje przewidywania okażą się trafne…

PS. Dzisiaj Jutro zaległy test FiiO E10K2 oraz E11 plus parę zapowiedzi testów produktów, które do redakcji trafiły. Może uda się wyrobić przed weekendem z publikacją recenzji Pylonów Pearl 20 HG – zobaczymy.

» Czytaj dalej

Słuchawki MF-200 od Musical Fidelity

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
MF200_1_Hi_Res

Słuchałem dokanałówek MF i mimo paru uwag, oceniam je dobrze, od strony brzmieniowej to mocny zawodnik w cenie do 500 złotych. Firma wprowadziła do sprzedaży nowe nauszniki, następcę modelu MF-100, które mają grać w firmowym stylu. Lubię produkty MF, lubię ich styl. Trzeba będzie poprosić o egzemplarz do przetestowania. Oto, co pisze o nowości dystrybutor, firma RAFKO: „Najnowsze słuchawki od Musical Fidelity, oznaczone symbolem MF-200 kontynuują filozofię marki - dokładnej, wiernej i możliwie najbardziej neutralnej reprodukcji dźwięku, bez modnego obecnie „tuningowania” brzmienia. MF-200 to znaczący rozwój modelu MF-100, rozbudowujący swojego poprzednika we wszystkich aspektach – wzornictwa, konstrukcji, materiałów i jakości brzmienia. Musical Fidelity stworzyło naprawdę luksusowe słuchawki wykonane z pięknego, polerowanego metalu oraz miękkiej w dotyku skóry. Wykończenie również utrzymane jest na wysokim poziomie. Znakiem firmowym słuchawek Musical Fidelity jest subtelne, lecz atrakcyjne kolorystyczne oznaczenie kanałów, które ułatwia nakładanie nauszników na głowę.

MF-200 wyposażone są w trwały, nieplączący się, gumowany kabel oraz dwie pary skórzanych lub zamszowych nausznic, wyposażonych w piankę zapamiętującą kształt głowy i uszu. Jej wykonanie znacząco wpływa na właściwości akustyczne oraz komfort. Słuchawki mogą być przechowywane w zamszowym pokrowcu, dołączanym do słuchawek. Na kablu znajduje się przycisk umożliwiający wyciszanie muzyki oraz odbieranie telefonów, co szczególnie ucieszy użytkowników smartfonów. Struktura obudowy została zaprojektowana na nowo i wykonana z nowych, bardziej obojętnych dźwiękowo materiałów. Pomoże to zminimalizować odbicia i fale stojące, tworząc czystsze, bardziej naturalne brzmienie.Każda para słuchawek została wyposażona w dwa przetworniki 40 mm, które są ręcznie dobierane i parowane, aby osiągnąć jak najwyższą zgodność akustyczną. Wykonano je z pojedynczego kawałka materiału, by zapewnić niezmienną grubość. Zespół inżynierów Musical Fidelity wykonał mnóstwo pracy, aby zapewnić MF-200 wyjątkową neutralność i precyzję, oddaną przez płaskie, szerokie charakterystyki przenoszenia częstotliwości oraz niski poziom zniekształceń.Duże i mocne magnesy neodymowe zawierają niską cewkę o wysokiej wydajności elektrycznej. Półotwarta konstrukcja chroni przed nadmiernym wydostawaniem się dźwięku na zewnątrz, oraz chroni słuchacza przed hałasem zewnętrznym. MF-200 wyposażone są też w otwory wentylacyjne, zapewniające bardziej przestrzenny dźwięk, znany z konstrukcji otwartych przy zachowaniu zalet konstrukcji zamkniętej. Słuchawki są bardzo skuteczne i łatwe do wysterowania. Brzmienie klasy hi-fi są w stanie zapewnić nawet w połączeniu z każdym tabletem, komputerem PC i telefonem”.

Z pierwszych testów wynika, że są neutralne, mają wyrównane pasmo, dobrze nadają się m.in. do muzyki klasycznej (co w przypadku słuchawek mobilnych nie jest za częstym zjawiskiem), do tego oferują ponadprzeciętny wgląd w strukturę nagrania (bardzo detaliczne są). Recenzenci zwrócili uwagę na wysokie tony – słuchawki potrafią bardzo dobrze reprodukować ten zakres pasma, dodatkowo bez problemu da się je napędzić z mobilnego grajka. 

Poniżej specyfikacja produktu:  » Czytaj dalej

ADL w redakcji: słuchawki H128 @ DAC/AMP GT40A z gramofonowym pre

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
ADL H128 & GT40A

Furutech to kable. Pierwsze skojarzenie jest oczywiste. Kable, zasilanie, akcesoria… od paru sezonów, pod marką ADL, także elektronika oraz słuchawki. Nie ma tego dużo, raczej mało nawet, ale to co Japończycy wprowadzili na rynek zasługuje na opis, na test. O GT40 słyszałem z okładem rok temu. Niewielki przetwornik cyfrowo-analogowy ze wzmacniaczem słuchawkowym – zaraz pomyślicie” tego jest na kopy” – niebanalny, oryginalny, bo wyposażony w gramofonowe pre. Tak, w gramofonowy przedwzmacniacz. Po co ten przedwzmacniacz w cyfrowym urządzeniu, które ma współpracować z jakimś komputerem i grać pliki, zapytacie? Ano po to, by połączyć oba światy, świat wirtualny, cyfrowy, nienamacalny, strumieniowy, bitowy z tym, co od dekad znane, rozpoznane – z fizycznym nośnikiem, tym który wydaje się najlepiej przetrwał próbę czasu i dzisiaj powraca w wielkim stylu. Z winylem. Z czarną płytą.

Kocham swój gramofon miłością bezgraniczną. To urządzenie ma duszę, ma w sobie coś, co zawsze powoduje, że słuchanie muzyki nie jest czymś obok, w tle, na marginesie, a jest w centrum, jest najważniejsze, absorbuje, wciąga, zmusza do pełnego poświęcenia uwagi odtwarzanemu materiałowi. Oczywiście gramofon, z racji obsługi, jest właśnie takim źródłem – powiecie – ale wg. mnie to nie tylko kwestia obsługi, konieczność słuchania muzyki w tradycyjny sposób (tj. album vel projekt vel opowieść), nie tylko to, to coś więcej… muzyka odtwarzana w ten sposób nie pozwala nam na brak uwagi, zaangażowania, wręcz zmusza do zajęcia miejsca przed kolumnami (ostatnio słucham także na słuchawkach w ten sposób, wcześniej robiłem to sporadycznie – mój błąd!) i odbycia podróży, włączenia emocji, uczestnictwa.

GT40A daje nam możliwość słuchania i tak i tak, to znaczy zarówno na słuchawkach (wtedy wystarczy nam do słuchania wyłącznie gramofon i tytułowy sprzęt oraz rzecz jasna jakieś słuchawki) jak i na kolumnach. To ostatnie dzięki możliwości podłączenia wzmacniacza (wyjście liniowe), wtedy podpinamy jakąś integrę/końcówkę i gramy. Samo wejście analogowe może pełnić dwojaką funkcję (gramofon, czyli z korekcją, jak i zwykłe wejście dla dowolnego źródła). Do tego USB i już – w sumie po co w dzisiejszych czasach dodawać inne złącza, gdy te dwa źródła tzn. komputer oraz gramofon załatwiają sprawę? Srebrny krążek bardzo lubię, ale to że go bardzo lubię i poważam (spora kolekcja, do tego parę wybranych dyskografii ulubionych artystów na SACD) nie oznacza, że jest on dzisiaj potrzebny, że ma przed sobą przyszłość. Wręcz przeciwnie – patrząc na to co się dzieje na rynku, można powiedzieć że nie ma. I (coś czuję) niestety nie powtórzy drogi winylu, który powrócił. To nie jest coś, co można by porównywać, kompakt to coś kojarzonego (poniekąd błędnie, ale co z tego?) z cyfrą, to nośnik nie mający nawet ułamka vintage’owego potencjału czarnej płyty. GT40A jest zatem od strony funkcjonalności „złotym środkiem”, czymś idealnie wpasowującym się pod dzisiejsze potrzeby, wymagania oraz… mody. Tak, są słuchawki, jest gramofon, jest komputer. Jest wszystko co się liczy dzisiaj, co jest obecnie wymagane, potrzebne. Zasilaczyk impulsowy jaki dostajemy to coś, co można będzie z czasem wymienić na coś solidniejszego (tak, myślę tutaj o niezawodnym Tomanku). Nie ma tu sterowania zdalnego, biurkowa forma wskazuje w jakim otoczeniu będzie ten DAC/AMP najlepiej widziany (systemy audio kategorii desktop).  Można będzie dzięki skrzyneczce przenieść nasze czarne płyty w świat cyfry, co rzecz jasna ucieszy wszystkich, którzy mają ochotę na własne ripy, stworzenie własnej kolekcji muzyki zerojedynkowej z posiadanych, czarnych krążków.

Co się zaś tyczy słuchawek, to pierwszy kontakt był bolesny (mocny nacisk na uszy, dość twarde pady). Z czasem okazało się, że nie jest tak źle, jak mi się wydawało, a same słuchawki są wg. mnie wyjątkowe. H128 stawiam na równi z Momentum, a nawet wyżej od Momentum, takie są dobre. To taki sam, nieco euforyczny, dynamiczny, otwarty, radosny sposób grania, muzyka płynie swobodnie, bas jest tutaj niewątpliwie faworyzowany, stanowi główne danie, ale przekaz jest całościowo spójny i niezwykle wciągający. Przyjdzie czas na dokładniejszą analizę, opiszę jaki to patent zaserwował Furutech w swoim, póki co, najwyższym modelu nauszników. Teraz dodam tylko, że sprężystość, organiczna namacalność niskiego zakresu jest obezwładniająca w tych słuchawkach. To jest cholera coś niesamowitego, jak te nauszniki potrafią kopnąć od dołu, jest to ommm, ommmf, ale takie poukładane, takie pod kontrolą, bez nieładu, że aż się nie chce tego z łba zdejmować. Gra to w sposób tak przyjemny, że ani się spostrzeżemy, a tu zamiast albumu, pięć przesłuchanych – tak to działa. Teraz katuje Roona, który jest NIESAMOWITY i o którym przeczytacie niebawem duży artykuł. Będzie to pierwszy taki tekst o serwisie, usłudze omawiający rzecz całościowo, dodatkowo pogłębiony o moje przemyślenia na temat przyszłości branży audio. Jak wspomnieli na ToneAudio to game changer, szkoda tylko że każdy tekst o tym niesamowitym projekcie dotyka jedynie niewielkiej części możliwości, tego czym w sumie jest ten… front end. Nie mam wątpliwości że właśnie tak, dokładnie tak, będzie się słuchało muzyki niebawem. Połączenie, integracja wszystkiego w ramach jednego miejsca, jednej usługi. Ok, więcej przeczytacie niebawem. Roon powoduje, że nie odchodzę od komputera (no kiedy muszę, to to robię, wtedy, na wynos, jest Tidal i przede wszystkim Loop – idealne uzupełnienie dla Roona, który to jest wybitnie stacjonarny, czy może raczej nie na wynos właśnie) i przetwornik gra w salonie właśnie z takiego źródła, na zmianę z komputerem w gabinecie. Komputery ostatnio u mnie nie grały za często (albo gramofon, albo handheld grał), teraz jednak to się zmieniło i to chyba na trwale. H128 świetnie sprawdzają się jako fotelowo/kanapowe nauszniki, a z GT40A tworzą świetny duet. Na wynos grają bez dodatków z handheldami i radzą sobie równie dobrze co Senki. Tak, to idealna alternatywa dla Momentum, tych kablowych, bo bez kabla tutaj rzecz jasna się nie obejdzie. W ofercie ADL znajdziecie ponadto tańszy model nauszników, dokanałówki oraz przenośne wzmacniaczo-daki. Poniżej fotogaleria z tytułowymi produktami…

» Czytaj dalej

Audeze EL-8 w redakcji…

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
Audeze El-8_6

Dotarły do nas najtańsze ortodynamiki od Audeze, model EL-8, w zamyśle projektantów, przenośne i faktycznie da się te słuchawki bez zgrzytu założyć na głowę i ruszyć w świat. Jak widać na zamieszczonych zdjęciach, słuchawki specjalnie przygotowano pod kątem mobilnego grania… mamy płaski kable z 3.5mm audio jackiem, mamy bardzo solidną, a jednocześnie dużo lżejszą konstrukcję, wygodne, dobrze izolujące od otoczenia pady i najważniejsze: te planary są pierwszymi, które bez problemu jest w stanie wysterować iPhone. Na czerwonych kreskach (bardzo głośno) jest BARDZO GŁOŚNO. Wysoka skuteczność tych słuchawek pozwala na granie bezpośrednio z wyjścia słuchawkowego handhelda, bez konieczności podpinania zewnętrznego wzmacniacza. EL-8 są znacznie łatwiejszym partnerem dla przenośnej elektroniki od naszych redakcyjnych HiFiMANów HE-400. W pełni kompaktowymi bym ich nie nazwał, ale i tak w porównaniu do HiFiMANów są wg. mnie znacznie bardziej „składne”, dużo łatwiejsze do przenoszenia.

Nowe Audeze wyposażone są w fazor, wyraźnie widać ożebrowanie po wewnętrznej stronie muszli, można je – podobnie jak inne mobilne konstrukcje dostępne na rynku, złożyć (muszle obracają się wokół osi). Pierwsze wrażenia po założeniu na głowę: dużo lżejsze od wszystkiego, co do tej pory Audeze wprowadziło na rynek, wygodne, kabel nieco przydługi jak na wymogi mobilnego grania, a jednocześnie zbyt krótki, aby mógł być bez problemu używany w stacjonarnym torze. Przewód jest jednocześnie lekki, nie plącze się, raczej sztywny… będzie dobrze się sprawował na zewnątrz, z jakimś mobilnym źródłem. Brzmieniowo trudno mi się po paru albumach autorytatywnie wypowiadać. Na początku było dużo dźwięku, mocno analitycznie, dla mnie zbyt ostro. Zmieniłem repertuar (Deadmau5 wypadł jak na mój gust wręcz natarczywie), słuchając damskiego wokalu Welsh (Florence… niebawem nowy album) i usłyszałem wreszcie Audeze, dźwięk amerykańskich planarów, taki, jakim go kojarzę. Zobaczymy co będzie dalej, niewykluczone, że te słuchawki zagrają – jak pokazał pierwszy kontakt – mocno inaczej niż LCD-2/3. Z trójkami zresztą będą bezpośrednio porównywane – dzięki dwóm wyjściom w moim M1 HPA sprawdzę różnice w brzmieniu, ocenię na ile to granie się zmieniło względem topowej konstrukcji.

Poniżej galeria, o wrażeniach jeszcze coś nie coś napiszę, jak ich nieco dłużej posłucham…

» Czytaj dalej

Sennheiser Momentum Wireless (over-ear) …zapowiedź, pierwsze wrażenia!

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
Momentum BT_1

Te słuchawki są niesamowite! Nie są tanie, wręcz drogie (1899 i nie jest to historyczna data, zapowiadająca nadejście XXw ;) ), ale patrząc na nie przez pryzmat wygody, brzmienia, konstrukcji (materiałów) oraz zastosowanych przez Niemców technologii nie widzę drugiego takiego produktu na rynku. Wcześniej pisałem o eksperymentach z bezprzewodowym podpinaniem wokółusznych Momentum pierwszej generacji do handheldów za pomocą modułu Bluetooth Saturn. Grało to świetnie. Tutaj jest jeszcze lepiej, co więcej, na to lepiej składa się kilka kluczowych cech jakimi powinny odznaczać się perfekcyjne słuchawki na wynos. Momentum Wireless są takimi słuchawkami. Tu każdy szczegół konstrukcji, każdy patent ma na celu zapewnienie maksymalnego poziomu komfortu, wygody, mobilności oraz wytrzymałości. Nic nie jest tu przypadkowe, niedopracowane, takie „prawie”. Nic. Jest to produkt, który jest kwintesencją postępu jaki dokonał się na przestrzeni kilku ostatnich lat w takich zakresach jak: bezprzewodowa transmisja dźwięku, technologie pozwalające na redukcje odgłosów z zewnątrz, nowe energooszczędne  układy maksymalizujące czas działania urządzeń pracujących na baterii. Każdy z tych – kluczowych – elementów jest w nowych Sennheiserach „naj”. Patrząc na cały bezprzewodowy segment, mogę powiedzieć, że poza topowymi, radiowymi słuchawkami (zresztą też od Sennheisera), które kosztowały swego czasu krocie, wspomnianym eksperymentem (Momentum mk1 + Saturn) żadna słuchawka bez kabla nie zagrała w ten sposób. Żadna. Miałem sposobność zapoznać się z wieloma konstrukcjami, w tym od takich specjalistów jak AKG, czy Beyerdynamica (bardzo dobre, ale nie perfekcyjne, RSX700… podobnie jak Senki, radiowe) i żadne nie zawładnęły mną w taki sposób, jak opisywane Momentum.

Jakość wykonania jest perfekcyjna. Mamy aluminium, mamy stal, skórę, wszystko w najlepszym gatunku, wszystko idealnie spasowane. Sterowanie z prawej muszli to subtelne, a jednocześnie precyzyjne i wytrzymałe przyciski oraz przełączniki. Wszystko chodzi jak, nie przymierzając, w szwajcarskim zegarku, zmiana dźwięku następuje w krokach (przełącznik przód / tył), wita nas żeński głos, informując jednocześnie o sparowaniu ze źródłem. Takoż miła pani żegna nas, choć to akurat następuje dopiero po 22 godzinach ciągłego słuchania (sprawdziłem – nie przesadzają, faktycznie mamy rekord czasu pracy wśród bezprzewodowych nauszników). To taki smaczek, ale równocześnie coś, co podkreśla z jakim produktem mamy do czynienia. Z wyjątkowym. Mechanizm składania to metalowe zawiasy, które wyglądają na takie obliczone na 100 lat działania, po złożeniu muszli mamy ultrakompaktową rzecz, do umieszczenia w miękkim, atłasowym nosidełku. Do tego zamszowe etui, z siatkowym schowkiem na kabel USB do ładowania oraz przewód min jack – jack do ewentualnego połączenia „na drucie”. Ekskluzywnie. Sam pałąk jest niebywale elastyczny, można go wyginać dowolnie, bez obawy o złamanie, uszkodzenie.

Opisywane słuchawki to najnowsza wersja Momentum (2.0), z dużymi, powiększonymi muszlami, wyprofilowanymi anatomicznie, skórzanymi nausznicami, obejmującymi tym razem całe ucho, nawet to w rozmiarze L czy XL ;-) Na prawej muszli znajdziemy duży grill kryjący dwa, wysokiej klasy mikrofony, jakość rozmów wg. mnie deklasuje każdą słuchawkę BT, może poza Voyagerem Pro (znakomity produkt btw). Aktywny system NoiseGuard działa nie gorzej niż wzorcowe opracowania Bose (będzie recenzja QC25, które są najlepszym modelem słuchawek bezprzewodowych Amerykanów, świetnym od strony dźwiękowej, jak i systemu odcinającego nas od świata zewnętrznego). O wpływie na brzmienie tego typu technologii przeczytacie w samej recenzji, można ten wpływ bardzo dokładnie sobie porównać podpinając bezprzewodowe Momentum kablem do źródła… istnieje wtedy możliwość wyłączenia NoiseGuard. Same słuchawki dobrze izolują, system pozwala – podobnie jak w przypadku Bose – na niemalże całkowitą eliminację tego co na zewnątrz. Pamiętam, że podobne wrażenia oferowała wcześniej Audio Technica w swojej linii topowych, mobilnych nauszników, jakie było mi dane przesłuchać na pokazie dwa lata temu w Warszawie (na AudioShow). Całkowita cisza.

Jednak najważniejsza wg. mnie, odpowiedzialna za jakość brzmienia technologia (poza rzecz jasna fantastycznymi przetwornikami), to moduł transmisji oparty na najnowszym układzie Bluetooth z kodekiem aptX z ultraniskim poziomem opóźnień. Raz, że mamy do czynienia z transferem zbliżonym do tego, jaki oferuje płyta CD (około 1300 kbps, w przypadku bezstratnych formatów skompresowanych, tj. ALAC/FLAC bitrate oscyluje wokół 800-1200 kbps właśnie), dwa – opóźnienia są dużo niższe niż we wcześniejszych wariantach tej technologii (aptX) i nie wynoszą 100 czy 50ms, a przyzwoite 20-30ms, przy czym Sennheiser w białej księdze wspomina o wsparciu dla tzw. loseless aptX, o „true HiFi” (poziom dynamiki 120db, zakres do 20kHz, odtwarzanie materiału 24bit/96kHz), co oznacza, że sam proces dekodowania odbywa się z wyjątkowo niskim poziomem opóźnień (1-2ms). Powiem tak, korzystając z komputera (patrz obrazek z wyjaśnieniem jak to uruchomić pod MacOSem) z załączonym kodekiem aptX, odtwarzając materiał bezstratny, w tym także hi-res, dostaję brzmienie o jakości referencyjnej, jest tak dobre, że w ślepym odsłuchu miałbym spore problemy ze wskazaniem czy gramy z kabla czy bez. Same Momentum grają równie angażująco jak model przewodowy pierwszej generacji, ale są od poprzedników (jeszcze) lepsze. To niewielkie, ale wyczuwalne zmiany, które całościowo dają coś, z czym naprawdę trudno się rozstać. Na marginesie, ciekawe czy Apple w końcu zmądrzeje i przestanie ograniczać BT w swoich handheldach, dając m.in. obsługę kodeka gwarantującego dużo lepsze brzmienie (od A2DP), bo te 256kbps AAC to wielki, jakościowy kompromis.

Są takie produkty audio, które po odpaleniu dowolnej muzyki, nawet tej niekoniecznie przez nas kochanej i poważanej, totalnie biorą nas w niewolę. To sytuacja w której każdy dobrze zrealizowany album brzmi świetnie, gdzie chce się więcej i więcej, kiedy można słuchać w kółko tego samego bez znużenia, z wypiekami na twarzy. Tak, wiem jak to wygląda, wygląda niepoważnie, wygląda na brak dystansu, na bezkrytyczny zachwyt. Nic nie poradzę, że zakładając te słuchawki na uszy, nie chcę ich już z uszu zdejmować. Muzyka słuchana za ich pośrednictwem to zwielokrotniona przyjemność płynąca z obcowania z tym, co kochamy, to prawdziwy narkotyk. Od paru dni jestem w transie, słucham muzyki właściwie wyłącznie w zestawieniu NAS-MacBook-Momentum BT i nie mogę przestać. Nie będę rozwodził się nad poszczególnymi aspektami (to zostawię na artykuł), powiem tylko tyle – tutaj niczego się nie analizuje, tutaj się po prostu słucha, w pełni się w to słuchanie angażuje, te słuchawki to narzędzie do wywoływania silnych emocji, coś mocno uzależniającego. Uwielbiam słuchać muzyki za pośrednictwem Audeze, ale muszę w tym celu odpalić całą maszynerię, muszę pogodzić się z wagą, z brakiem swobody, z ciężkim kablem. Tutaj mam prostą, szybką drogę do odjazdu, do odlotu! Niesamowite…

Poniżej rozbudowana fotogaleria, prezentująca tytułowe słuchawki (wraz z opisem konfiguracji pod MacOSem)

» Czytaj dalej