LogowanieZarejestruj się
News

Zapowiedź testu 1 bitowego przetwornika/rekordera Korg DAC-10R

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
Korg DS-DAC-10R_tyt

Korg zaprezentował niedawno nowe oprogramowanie AudioGate 4, które pozwala na bardzo zaawansowane rejestrowanie materiału analogowego do postaci cyfrowej w jakości 1 bitowej. Wprowadzono sporo usprawnień pozwalających przenieść czarną płytę do pliku DSD. Oczywiście te zmiany nie miałyby większego sensu bez uzupełnienia oferty o odpowiednie urządzenie. Nowy DAC/rekorder to sprzęt wywodzący się z profesjonalnej linii MR, tyle że dostosowany do użytku domowego. Piękna forma koresponduje tutaj z możliwościami odtwarzania muzyki tożsamymi z przetestowanym przez nas DS-DAC-100, przy czym zamiast wyjść symetrycznych na tylnej ściance znajdziemy wejścia analogowe do sekcji przedwzmacniacza analogowego & przetwornika analogowo/cyfrowego, pozwalające na przeniesienie płyty winylowej do pliku.

Sekcja gramofonowa jest bardzo solidna, mamy opampy TI OPA1662, kość A/C PCM4202 (także Texsas Instruments), kondki PMLCAP Rubycon. Wejścia analogowe wraz z portem uziemienia to wspomniane, nowe elementy, reszta pozostała bez zmian w stosunku do DAC-100 …jest USB na tym samym konwerterze, ta sama kość C/A CS4390, te same parametry odtwarzania  muzyki 24/192, DSD 64/128, konwersja w locie materiału PCM do DSD. To znamy i bardzo sobie chwalimy. Jest to samo wyjście słuchawkowe 6.3mm, a pewnym novum jest potencjometr – nie chodzi tu o zastosowany wzmacniacz, ten się nie zmienił, ale ten ciężki, przepiękny element odpowiedzialny za zmianę natężenia dźwięku od razu przykuwa uwagę. Tym razem nie mamy niewielkich diod, a wbudowaną w obudowę potencjometru, ledową diodę, która informuje nas o trybie pracy.

Coś, co jest tutaj gwoździem programu, to rejestracja z zaawansowaną equalizacją nagrań (nazwali to DSD Phono Equalizer). Możemy wykorzystać to zarówno w nagrywaniu, jak i odtwarzaniu materiału, co oczywiście skrzętnie sprawdzę, bo z opisu rzecz przedstawia się bardzo interesująco, oryginalnie – nie znajdziemy tego typu rozwiązania w żadnym innym, konsumenckim produkcie, a technologia jaką zaszyto w opisywanym software/sprzęcie jak wspomniałem, spotkamy w profesjonalnych produktach Korga. Nie dysponuje jakimś wybitnie zaawansowanym gramofonem, choć mój NAD 5120 to kawał fajnego grania, ale to właściwie nieistotne, bo producent obiecuje możliwość bardzo znaczącego progresu w zakresie obróbki sygnału z czarnego krążka i w efekcie uzyskania brzmienia na bardzo wysokim poziomie, poziomie trudnym do osiągnięcia w klasycznym systemie z igłą grającą. Hmmm, ok, to rzecz do obadania, na pewno to dokładnie zweryfikuję, sprawdzę. Z nowego software korzystam już od jakiegoś czasu.

Piękna rzecz (patrz galeria poniżej), przyznacie…

PS. Dzisiaj wieczorem kolejne zapowiedzi, jutro ogłoszenie zwycięzców w konkursie (tak, to nie pomyłka, poziom był taki, że postanowiłem rozszerzyć listę nagród :) ) oraz publikacja sporego testu (we wtorek).

» Czytaj dalej

Szok! Zapowiedź testu DACa ZOOM TAC-2. Thunderbolt w akcji

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
ZOOM TAC-2_4-tyt

Szok to mało powiedziane. Od paru dni słucham tego, taniego przecież, thunderboltowego interfejsu i wiecie co? Nie jestem w stanie znaleźć odpowiedniego określenia na to, co słyszę za pośrednictwem tego przetwornika. To nie jest subtelna różnica, to nie jest niewielki progres, czy po prostu inny sposób grania. Nie. To co potrafi to urządzenie definiuje u mnie na nowo skale ocen sprzętu audio, zmienia to, co do tej pory wydawało mi się pewne, czy przynajmniej na tyle oswojone, powtarzalne, że tworzyło jakiś punkt wyjścia w recenzowaniu sprzętu audio. Nie zastanawiałem się długo zatem, a że – jak wiecie – nie stosuje taryfy ulgowej dla testowanego u nas sprzętu (vide choćby Jitterbug opisany ostatnio), będę starał się znaleźć i opisać wady tego interfejsu, nie pomijając jednak najistotniejszego: THUNDERBOLT JEST BEZAPELACYJNIE LEPSZYM INTERFEJSEM OD USB W ZASTOSOWANIACH AUDIO. 

Niedowiarkom proponuję zabrać ze sobą swoje ulubione słuchawki, zabrać swoją ukochaną muzykę (byle nie były to mp3-ki, o czym za chwile) i gwarantuję, że po takim spotkaniu będziecie zbierać szczęki z podłogi. Ja sam zastanawiam się jak ten szok poznawczy opisać, jak się do tego wszystkiego ustosunkować. Zacznę od opisania skrótowo sprzętu, skrótowo, bo i tak przy okazji recenzji znajdziecie dokładny, szczegółowy opis, zresztą tutaj nie ma aż tak wiele do omawiania, bo to prosty w sumie DAC jest, z dodatkową funkcjonalnością interfejsu nagrywającego (Zoom to japońska firma specjalizująca się w rozwiązaniach dla muzyków, nie dla rynku audio tj. dla melomanów, audiofilii etc.). Także część funkcjonalności jest z punktu widzenia osoby wyłącznie słuchającej, nie tworzącej, pomijalna, a przeznaczenie tego ustrojstwa determinuje jego formę oraz ergonomię użytkowania.

Mamy zatem niewielkie, z ładnym, aluminiowym frontem (górą) / tyłem pudełko, z maksymalnie prostą obsługą, wyposażone w jedno uniwersalne pokrętło / przycisk wyboru. Na diodowym wyświetlaczu kontrolki wyboru źródła oraz 7 stopniowa skala wzmocnienia (poziomu gain) dla prawego, lewego kanału. Wciskamy pokrętło, mamy wybór – dwa wejścia z tyłu (jest jeszcze jedno, oznaczone jako instrument na przedniej ściance) XLR dla mikrofonu, dla instrumentów, a dalej wyjścia dla monitorów lub innego sprzętu audio (symetryczne, duży jack TRS), wreszcie dla słuchawek (ponownie przednia ścianka). Poza aluminium, jest dobrej jakości tworzywo sztuczne, na pierwszy rzut oka przypomina ten TAC-2 inny, dużo kosztowniejszy przetwornik Dual firmy Apogee (jakościowo w aspekcie materiałów, funkcjonalności oczywiście mocno się różnią). Samo pokrętło (potencjometr) to raczej rozczarowanie. Chodzi to to z luzem, mało płynnie, lekkie / plastikowe dodatkowo i… cóż, nie jest to najmocniejszy punkt tej konstrukcji. Sprzęt po paru minutach grania wyraźnie robi się ciepły. Co dalej? Konieczne jest zainstalowanie na Maku drivera, inaczej w ogóle komputer przetwornika nie zainicjuje. Żre energię z laptopa konkretnie. Opisywany DAC obsługuje dźwięk o parametrach 24/192, a w środku znalazła się kość ΔΣ C/A Asahi Kasei AKM AK4396 (która to potrafi także w pełni obsłużyć dane 1-bitowe DSD) oraz konwerter A/C Wolfsona. Oczywistym minusem jest niszowość (do czasu?) interfejsu, w praktyce oznaczająca wymóg posiadania komputera Mac (są drogie karty na pci-e do desktopów, Asustek ma laptopa z tym rozwiązaniem, bodaj Toshiba takie coś też wypuściła).

Interfejs TAC-2 zasilany jest z portu Thunderbolt i w odróżnieniu od USB nie powoduje to żadnego funkcjonalnego ograniczenia, problemu, jak to ma miejsce w przypadku USB DACów (tam zasilanie z magistrali generuje dodatkowe problemy związane z przenoszeniem zakłóceń z komputera – w przypadku ϟ nie ma o tym mowy!). Co ważne, ten interfejs daje nam nie 5V/100-150mA (2,5W) jak w USB 2.0, a 19V /550mA (9,9W), co oznacza że można za pośrednictwem ϟ nakarmić znacznie bardziej prądożerne urządzenia, co w oczywisty sposób nie pozostaje bez wpływu na interesującą nas tematykę. Optyczny interfejs (dopuszcza się miedziane kable, wtedy maks. 3m.) pozwala na całkowicie niezakłóconą transmisję danych z bardzo dużą szybkością, PRZY BRAKU OPÓŹNIEŃ. To kluczowa, wg. mnie sprawa, bo ϟ jest całkowicie niewrażliwy na zjawisko jittera, a zamiast teoretycznie 20ms (USB, w lepszych odtwarzaczach programowych skala kończy się na 50ms, a wybór takiego, najniższego ustawienia często generuje brak płynności odtwarzania muzyki) mamy 1~3ms (dla FW te wartości wynoszą 8~9ms). W teorii mamy zatem najlepsze komputerowe medium dla dźwięku, najlepsze, bo dysponujące ogromnym potencjałem wydajnościowym, przy jednoczesnej niewrażliwości na czynniki elektromagnetyczne pochodzące z transportu, ze źródła. Dodatkowe informacje, także o przyszłym ϟ 3.0 oraz USB C w zastosowaniach audio znajdziecie np. tutaj: http://proaudioblog.co.uk/2015/09/usb-3-vs-thunderbolt-interfaces/

Ok, to teoria, a jak wygląda praktyka? TAC-2 to wg. mnie najlepszy, komputerowy interfejs audio od strony brzmieniowej, który deklasuje większość tego (wszystko?), co do tej pory miałem okazję słuchać via USB. Testuję na ortodynamikach HiFiMANa (400) oraz Audeze (3) i jestem zaskoczony jak to potrafi grać. Nieważne co robię na komputerze, dźwięk płynie bezproblemowo, swobodnie i to jaki dźwięk! Rozdzielczość tego rozwiązania powala! Słuchałem Alt-J This is all yours (utwory Arrival in Nara oraz Nara) w jakości 24/48, mamy tam bzyczenie much, które są dobrze czytelne na solidnym przetworniku USB, ale w tym przypadku nie tylko te muchy włażą nam do prawego ucha (końcówka pierwszego utworu), to jeszcze słychać całą łąkę, słychać świergotanie ptaszysk i to wszystko dzieje się właśnie na planie, jest zawieszone w przestrzeni. Mikrodetale to mało powiedziane, bo mamy tutaj do czynienia z totalnym zanurzeniem się, przy jednoczesnym zachowaniu spójności, gdzie nie o analityczne, nie o superdetaliczne granie się rozchodzi. Rozdzielczość jest środkiem, nie celem. Nie dla wyczynu a dla budowania przyjemności, emocji oraz (jak to miało miejsce w przedstawionym przykładzie) dochodzi jeszcze wspomniana umiejętność reprodukowania niebywałej wręcz przestrzeni. Tu dźwięk jest swobodny, nic go nie ogranicza. To jest holograficzne, to jest magnetyczne, zniewalające granie. Dźwięk unosi się, nie jest przyklejony, jest powietrze, takie jakie można poczuć na monitorach bliskiego pola, gdzie jesteśmy – właśnie – zanurzeni. Do tego ta dynamika… opiszę jak się na tym słucha metalu w pełnej recenzji (pewnie będzie to aktualizacja tego artykułu, bo widzę, że mi właśnie wstępna recenzja spod klawiatury wychodzi). No Panie, Panowie, wracam bezwzględnie do słuchania metalu (słuchałem tego gatunku sporo, wrócę do tego za sprawą TAC-2 na pewno. Bo warto, po tysiąckroć warto!!!). Narkotyk.

A przecież słuchałem tego wszystkiego na słuchawkach! Fakt, takich, które tę przestrzeń potrafią pokazać całkiem nieźle, ale nadal na słuchawkach, a nie stacjonarnym stereo. Przyjdzie czas także na stereo. Po to właśnie stoi thunderboltowa stacja, którą niedawno opisałem. Teraz już wiem, że będzie to domknięcie stacjonarnego systemu, opartego od teraz na ϟ , przy czym nie wyklucza to grania na wynos (wspomniane zasilanie interfejsu z thunderbolta). Na marginesie, dobrze czasami przeprowadzić taki eksperyment, jak ten z moją czcigodną małżonką opisany w powyższym linku. Ktoś, kto (ciągle) nie analizuje, nie ma bagażu wiedzy zastępującego doświadczenie (teoria jest ważna, ale nigdy nie zastąpi naszych uszu, nigdy!), ktoś kto nie kieruje się wyłącznie teoretycznymi wywodami na temat, ktoś kto na świeżo potrafi podejść do zagadnienia, pomóc w ocenie, bywa nieocenioną pomocą (i niedocenioną, szczególnie w środowisku zainteresowanych, bo zazwyczaj roszczą oni sobie prawo do wygłaszania jedynie słusznych sądów). Jej reakcja była dla mnie dobitnym potwierdzeniem, że ϟ definiuje wiele rzeczy na nowo. Kocha słuchać, dzieli moją pasję, kierując się sercem, a nie (jak wyżej podpisany) sercem i rozumem. Bo ostatecznie, czym jest muzyka? Matematycznym zbiorem równań? Wynikiem chłodnej kalkulacji? Nie wydaje mi się….

To przekaz analogowy w tym sensie, że właśnie tak jak w przypadku słuchania analogowych źródeł nie ma tutaj cienia cyfrowego osuszenia, odarcia dźwięku z jego bogactwa wybrzmień, faktur, tego cholernego ujednolicania towarzyszącego „cyfrze”. Kapitalna sprawa! Tu bęben gra jak bęben, taki wokal jest tak różnorodny, tak odmienny, tak intrygujący w swoim niepowtarzalnym, oryginalnym brzmieniu, że człowiek łapie się, że chce od nowa przesłuchać wszystko czego do tej pory słuchał. Tu nie ma miejsca na nudę, każda kolejna płyta to de facto odkrywanie materiału na nowo. No szok! Znakomite jest także to, że ϟ daje nam w praktyce coś, co niweluje jedną z najważniejszych wad komputerowego audio – wpływ dziesiątek zmiennych, czynników po stronie transportu, na efekt końcowy, na jakość brzmienia. Wystarczy wybranie interfejsu w ustawieniach systemowych / odtwarzaczu i transport nie będzie wg. mnie żadną zmienną, nie będzie miał wpływu na to, co usłyszymy. Zamiast szukać poprawy w tym, co w niedoskonałym z definicji rozwiązaniu (USB) kuleje, gdzie stosując protezy, pomysły z pogranicza audio voodoo, staramy się naprawić to co ułomne, można w przypadku omawianego przetwornika skupić się na tym co istotne: na jakości samej muzyki, materiału, tego co dostarczymy elektronice do reprodukowania. Koniec z wymagającym wiedzy konfigurowaniem software. Ideał?

Także ja już wiem, że nie ma powrotu, w tym sensie, że będę z tego interfejsu korzystał namiętnie i będzie moim punktem odniesienia. Tak to wygląda. W ciemno nabyłem i nie żałuję. Zalecam, naprawdę po stokroć zalecam wycieczkę do jakiegoś sprzedawcy (są te produkty w dystrybucji w Polsce, można pewnie sprawdzić jak to gra) i przekonanie się osobiście jak gigantyczny progres towarzyszy przesiadce na interfejs ϟ wobec tego, co oferuje USB. To są czytelne, bardzo łatwe do zauważenia zmiany. Jak wspomniałem, to najtańszy z interfejsów ϟ , które można obecnie zakupić na rynku. Jego cena (jakieś 1300zł) jest przykładowo niższa od praktycznie każdego DACa z USB opartego na szeroko wykorzystywanej kości C/A ESS9018 Sabre (często z konwerterem USB XMOS lub Vinyl firmy VIA). Trudno nie opisać tego inaczej, jak jakiś błąd w systemie, bo przecież zmiany w audio to zazwyczaj powolna ewolucja, pełna ślepych ścieżek, przy jednoczesnym (jakże, niestety częstym) wodzeniu po manowcach. Aha – i nie słuchajcie na tym mp3, bo nie warto. Mam tu na myśli naprawdę podłej jakości materiał, który może był strawny na jakimś mocno ujednolicającym brzmienie sprzęcie, ale tutaj to nie ma po prostu żadnego sensu. Jakie szczęście, że teraz dobry materiał to nie problem, także w sensie wygodnego dostępu do niego. Mamy Tidala, mamy takie rozwiązania jak ekosystem Roon, mamy może niewiele, ale stale nam przybywającej, muzyki nagranej, zapisanej w najlepszej jakości (hi-res, dsd). Słuchając Tidala na ϟ mam jakość w pełni akceptowalną, taką, którą pozwala cieszyć się ogromnym potencjałem opisywanego sprzętu. Lepszy materiał? Bajka! Tylko jak do tego wszystkiego odnieść dotychczasową skalę ocen, to co było do tej pory punktem wyjścia w przypadku grania z pliku, grania z komputera (szerzej: komputerowych źródeł).

No właśnie, jak?

» Czytaj dalej

Schiit Mjolnir 2 – kropka nad i. Nasza recenzja…

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
Mjolnir 2_1

Mjolnir 2 to coś zupełnie innego od poprzednika. To tak inne od strony funkcjonalnej oraz brzmieniowej urządzenie, że ta dwójka w nazwie może wprowadzać w błąd. Bo tu nie o modyfikacje, o kontynuacje chodzi, a w praktyce o zupełnie nowy sprzęt. Mjolnir 2 nie jest tylko, czy w ogóle, nie jest wzmacniaczem słuchawkowym głównie, a czymś znacznie, znacznie bardziej uniwersalnym, użytecznym. To przedwzmacniacz. I to nie byle jaki przedwzmacniacz, bo choć nie podepniemy pod niego wszystkich klamotów (w sumie, po co nam ich aż tyle? ;-) ), to jest on przygotowany do tego, by pełnić najważniejszą funkcję w systemie, być łącznikiem między źródłem a końcówką mocy. To fundament. Według mnie na tyle udany fundament, że można w oparciu o ten przedwzmacniacz/wzmacniacz słuchawkowy zbudować cały, główny system i tego już nie ruszać, tzn. nie ruszać tego elementu, bo zwyczajnie nie będzie takiej potrzeby. To cholernie dobre pre, tak dobre, że właśnie ta funkcjonalność staje się równie ważna (co najmniej) co napędzanie słuchawek. Mjolnir z wyspecjalizowanego komponentu (wspominałem w zapowiedzi – miałem okazję zapoznać się, słuchać poprzednika) przeistacza się w drugiej generacji w niezbędny element całego toru. Nie jest to, co muszę podkreślić, produkt pozbawiony wad. Parę rzeczy można by poprawić, o czym przeczytacie poniżej, ale patrząc przez pryzmat ceny oraz unikalnej funkcjonalności… te wady niczego w ostatecznej ocenie nie zmieniają, bo da się z nimi żyć, a bez Mjolnira dwa naprawdę trudno (przeżyć) ;-) I to jest coś, co najlepiej charakteryzuje sytuację w jakiej pozostał osierocony recenzent po odesłaniu tytułowej skrzynki.

Oczywiście sprawdziłem Mjolnira 2 zarówno jako napęd dla słuchawek (symetryczny tor z LCD3 oraz niesymetryczny z HD650, K701 oraz HE400) jak i (wiele dni właściwie… głównie) w roli przedwzmacniacza, podpinając skrzynkę do końcówki mocy NADa (źródło -> Mjolnir połączenie zbalansowane, końcówka niezbalansowana). Podpiąłem także do drugiego kompletu wejść, liniowo DAC/amp mobilny HA-2 Oppo, sprawdzając co wniesie do brzmienia taka konfiguracja także ze słuchawkami mobilnymi w torze (IEMy oraz wokółuszne Momentum pierwszej generacji). Innymi słowy, sprawdziłem kompleksowo możliwości tego klamota. Udało się (nawet), niestety tylko na chwilę (godzin dwie i pół… dwie doby w sumie, po parę godzin) sprawdzić jak gra wsad LISST (Linear Integral Solid-State Tubes). Bez tego, test byłby cokolwiek niekompletny, żałuję tylko, że tak pobieżnie, bo krótko słuchałem tranzystorowej konfiguracji. Tak czy inaczej, to właśnie możliwość modyfikacji tego urządzenia za pomocą wymienionego powyżej modułu, transformacji z hybrydy lampowej na czysty tranzystor, jest czymś, czego nigdzie indziej nie znajdziecie. To, wraz ze wspomnianym pre, pozwala na bardzo szerokie możliwości dopasowania brzmienia Mjolnira 2 do własnych potrzeb, upodobań. Tym razem nie chodzi tylko o wymianę baniek, ale całkowite, a przynajmniej daleko idące zmiany w brzmieniu, gdy w miejsce lampek wylądują moduły LISST. Rzecz jasna wszystko to nie miałoby większego znaczenia, nie miałoby sensu, gdyby ten sprzęt nie oferował tego, co każdy dobrej klasy przedwzmacniacz MUSI oferować na wstępie: CZARNEGO TŁA. Sprawdziłem to bardzo dokładnie, podłączając w różny sposób swoje przetworniki, korzystając z różnych, także bardzo czułych słuchawek. Końcówka wraz z testowanymi Sapphire 23 Pylona jest także wyczulona na najmniejsze nawet zmiany w systemie, ze starym przedwzmacniaczem 1020 słychać na wysokich poziomach delikatny szum (cóż, to że ten antyczny sprzęt tak dobrze gra, a jego przedwzmacniacz gramofonowy jest wg. mnie najlepszym elementem tej konstrukcji, to i tak mistrzostwo świata – klasowy vintage!), w przypadku Mjolnira 2 nic, zero, null. Optymalne warunki, aby w ogóle zacząć grać. Miałem wątpliwości, czy sama konstrukcja, te możliwe modyfikacje, nie wpłyną na ten parametr, czy nie będzie to klasyczne „coś za coś”.

Nie w tym wypadku. Zaostrzyłem apetyt? Mam nadzieję. Zapraszam zatem do dalszej części recenzji, opisującej tytułowego bohatera…

» Czytaj dalej

Definitive Technology Symphony 1 recenzja sys. słuchawkowego

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
Symphony1_1

Tak, to nie pomyłka, bo czym są pojawiające się jak grzyby po deszczu (popatrzcie na naszą relację z CES, na zapowiedzi nowych produktów, na to co pojawia się w katalogach wielu producentów słuchawek) słuchawki wyposażone w – umownie – wszystko, wszystko co pozwala, bez względu na źródło, cieszyć się muzyką i to (zazwyczaj) na bardzo wysokim poziomie jakościowym? No właśnie, słuchawki bezprzewodowe, z wbudowany dakiem, z własnym wzmacniaczem oraz całym zapleczem (procesory dźwięku, korektory parametryczne, układy aktywnego niwelowania hałasu, obsługa specjalnych presetów etc.) to właśnie kompletne rozwiązanie, które pozwala dowolne źródło muzyki traktować jako transport, którego wpływ na brzmienie ogranicza się do obsługi formatów, umiejętności odtworzenia materiału. Cała reszta spoczywa na słuchawkach. To one są w centrum, zawsze były (w końcu to jakimi dysponują przetwornikami jest zawsze kluczowe), jednak teraz ich rola jeszcze wzrasta, jest decydująca. I nie dotyczy to tylko nauszników, ale także IEMów, co pokazały targi w Las Vegas. Obecne możliwości miniaturyzacji pozwoliły na opracowanie dokanałówek wyposażonych we wszystkie, wspomniane powyżej udogodnienia. Niesamowite.

W przypadku większych, na czy wokółusznych słuchawek, stworzenie czegoś takiego wydaje się (nieco) prostsze. Fakt, mamy więcej miejsca na zajmujący wiele przestrzeni, nieodzowny element w postaci baterii (bezprzewodowość), możemy upchnąć to wszytko, jednak – nie zapominajmy – w takich słuchawkach montuje się dużo żarłoczniejsze przetworniki/głośniki, a te trzeba w odpowiedni sposób nakarmić. I nie jest to proste. Generalnie widzę dwie, równoległe drogi rozwoju słuchawkowej branży. Bezprzewodowe produkty, które z czasem zaczną dominować oraz przewodowe, ale nie analogowe, a cyfrowe słuchawki, czerpiące energię oraz dane ze źródeł: komputerów, smartfonów, tabletów, wyposażone we wszytko, co można sobie wyobrazić, minus moduł łączności oraz zbędny w takiej sytuacji akumulator. Możliwości energetyczne nowych typów interfejsów (mam tu na myśli głównie USB-C / Thunderbolt 3, wspólny port z widokami na jedno, uniwersalne złącze) pozwolą swobodnie zasilić słuchawki i to nie tylko takie, mobilne, ale także takie bardziej wymagające. Zresztą, popatrzcie jak wyglądają nowe, flagowe modele HiFiMANów …te słuchawki da się napędzić niewielkimi, wbudowanymi w przenośną elektronikę, wzmacniaczykami. To też trend.

No dobrze, ja tu baju, baju o przyszłości słuchawkowego segmentu, a gdzie te Symphony 1, zapytacie? No właśnie, są, a raczej od paru tygodni są i powiem Wam, że praktycznie zastąpiły wszystko inne, nie tylko przez wzgląd na konieczność ich przetestowania, ale także z tego powodu, że są… takie dobre. To pierwsze i w ogóle jedyne słuchawki w ofercie Devinitive Technology i od razu bardzo udane. Co prawda ten producent jest u mnie bardzo wysoko, wspominałem o przetestowanych produktach w zapowiedzi, które wywarły bardzo pozytywne odczucia, ale przecież to, że komuś wychodzi jeszcze nie oznacza, że nie może podwinąć się noga. Nie tym razem! Symfonie jedynki to słuchawki od strony brzmieniowej, zastosowanych przetworników, bardzo porządne, dojrzałe, mogące swobodnie rywalizować z wieloma produktami takich specjalistów jak AKG, Sennheiser czy Bose, a jednocześnie mające w zanadrzu parę ciekawych rozwiązań, które wpłynęły znacząco na ich finalną ocenę. Zatem, do rzeczy (bez skojarzeń ;-)

» Czytaj dalej

Sapphire 23 – zapowiedź testu najnowszych podłogówek Pylon Audio

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
Szafiry 23_9

Sapphire 23 dotarły parę dni temu i grają. Jak grają? Na razie, po wstępnym wygrzaniu mogę napisać o trzech rzeczach, które udało się zauważyć: po pierwsze, mimo filigranowej konstrukcji (to najmniejsze, najbardziej kompaktowe kolumny w rodzinie Szafirów) potrafią bardzo przekonywająco artykułować niski zakres, basu jest wystarczająco dużo i jest to bas wysokiej próby… nie ma, jak w wielu podstawkowych kolumnach, potrzeby domyślania się, że tam na dole też coś się dzieje. Nie jest fizjologiczny, jak w dużych paczkach, a jednak wyraźnie akcentowany i stanowi (co jest dla mnie pewnym zaskoczeniem, bo spodziewałem się trochę innego grania) podstawę, fundament, na którym budowany jest przekaz. To zaskakujące, patrząc na formę, na wąski front z dwoma, niewielkimi przetwornikami nisko-średniotonowymi. Pewną wskazówką, dlaczego tak to gra, jest umieszczenie głośników – dolny odseparowany od górnej sekcji, zawieszony w obudowie nisko, zamontowany na wysokości portu BR wyraźnie wzmacnia niskie i wraz z odpowiednim ustawieniem kolumn (wystarczy, wg. mnie ok 30-40 centymetrów od ściany, jednak nie mniej niż 20-30) mamy to co powyżej – bardzo ładny, niski zakres, który jest tutaj wyraźnie aktorem pierwszoplanowym.

…po drugie zaś, te kolumny umiejętnie budują nastrój, potrafią wytworzyć intymną atmosferę, bo – podobnie jak monitory bliskiego pola, nic nie tracą (z umiejętności) grając kameralnie, na niskich poziomach głośności. To spora zaleta, bo wiele podłogówek, tak naprawdę zaczyna grać, ożywa przy potencjometrze ustawionym na pozycji godzina 11 i dalej. Tu jest inaczej. Oczywiście nie ma problemu z głośnym słuchaniem, Sapphire 23 potrafią grać bardzo głośno bez wysiłku, bez kompresji, wyraźnie artykułując co trzeba, jednak wg. mnie te głośniki idealnie trafią w gusta osób zorientowanych na słuchanie muzyki za pośrednictwem niewielkich monitorów, lubiących przekaz osadzający się na bliskim, intymnym przekazie, gdzie (w monitorach) główną rolę pełni średnica (tu też jest przepyszna, jednak jw. bez szczupłego, czy w ogóle nieobecnego basu jak w małych podstawkach), gdzie ważną rolę odgrywa bardzo plastycznie pokazana scena, przestrzenność ocierająca się o holografię. Tu też (po trzecie) ta przestrzeń buduje, wraz z pięknymi wokalami możemy mówić o monitorowym graniu przeskalowanym do – jednak – większego pomieszczenia, po prostu salonu, w którym gramy na modłę tego, co znamy z gabinetowego słuchania, ale właśnie w dopasowanej do nowych realiów formie.

Bardzo mi się to podoba, bo jestem gorącym zwolennikiem niewielkich zestawów, a Sapphire 23 porównuję do moich ulubionych, podstawkowych Topazów. Te monitorki bliskiego pola to właśnie taka, gabinetowo-biurkowa konstrukcja. Inne, tego typu konstrukcje: od ATC (7-ki) oraz od Amphiona (Iony), które miałem okazję słuchać dłużej skłaniały mnie do prostego wniosku: to jest moje granie, mój dźwięk, mój w tym sensie, że odnajduje się w takim kameralnym, bliskim, namacalnym przekazie, gdzie (co prawda) niski zakres jest czymś, co występuje domyślnie, a nie „organicznie”, ale całość jest koherentna, spójna, a każdy kolejny album to uczta dla zmysłów. To zresztą, patrząc obiektywnie, coś co łączy moje zamiłowanie do słuchawek (które, przecież, z natury swojej, są specyficznym medium dla dźwięku, w określony sposób budując przekaz… zawsze, chyba że mówimy o wynalazkach takich jak K1000, ale pomijam wyjątki od reguły) ze słuchaniem muzyki na zestawach głośnikowych. Nie oznacza to, że nie lubię dużych paczek, że to nie moje granie, ale jednak jest coś, co preferuję,  do czego się skłaniam to ten dźwięk blisko ucha, podany bezpośrednio, albo (jak w monitorach) w niewielkiej odległości, takiej biurkowej przestrzeni, takiej „siedzę sobie przed monitorem(ami)”. Tymi do patrzenia, jak i tymi do słuchania. No dobra, a bas, basior, o którym tak często gardłuję, opisując audio produkty? Cóż, odnośnie basu to …mam dwa suby, a kolekcja słuchawek wskazuje, że można mnie swobodnie nazwać „bass-headem”. ;-)

Niby forma na to wskazuje, ale Sapphire 23 mogłyby inaczej, bardziej jak więksi bracia (przecież 31-ki grają inaczej – miałem jakiś czas temu okazję dłużej posłuchać), a to według mnie zupełnie inne akcentowanie, choć w jednym punkcie jednak są zbieżne do większych modeli z linii. Potrafią grać bardzo dynamicznie, szybko reagując na zmiany tempa. Fajnie, bo to coś, co w niektórych gatunkach muzycznych jest nieodzowne, stanowi istotę, a ta cecha większych kolumn z szafirowej linii jest tutaj jak najbardziej obecna. Wreszcie mikrodetale, szczegółowość, coś co stanowi jedną z głównych cech monitorowego grania – wgląd w nagranie (studyjny, ale – w przypadku kolumn, które wybieram – nie analityczny, czytaj nie taki który jest pozbawiony emocji, nie zimny, czy labolatoryjny) to coś, o czym napiszę w samej recenzji, bo tutaj dźwięk wyraźnie otwiera mi się wraz z adaptacją kolumienek (tak, to właśnie kolumienki są, a nie paczki… bo takie slim & fit są) i początkowo, wygrzewając chciałem już coś napisać w tym względzie, ale bym przestrzelił. Trzeba będzie więc poczekać z ostatecznymi wnioskami, bo to co powyżej, to wstępne spostrzeżenia po kilkunastu godzinach krytycznego, nocną porą słuchania (wcześniej, przez dwie doby kolumny odtwarzały w pętli materiał, grając bez mojego udziału).

Poniżej mini galeria prezentująca Pylon Audio Sapphire 23 uzbrojone w kolce (bardzo, bardzo polecam, bo po pierwsze mamy nisko osadzony jeden z głośników nisko-średniotonowych, po drugie ta, filigranowa w formie, konstrukcja aż się prosi o zaaplikowanie takich dodatków)…

» Czytaj dalej

Full of Schi(i)t? Bynajmniej! Testujemy Mjolnira 2. Tu jest wszystko!

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
Mjolnir 2_tyt2

Ja cież… miałem w systemie Asgarda 2 (patrz test), na krótko (za krótko) słuchałem Valhalli, Bifrost także u mnie gościł i wszystkie te klocki pozostawiły generalnie pozytywne wrażenie, jednak nie byłem zainfekowany marką tak, jak co poniektórzy (tak, parę osób które to czyta wie, że o nie tutaj chodzi… po czubek głowy Panowie tkwicie, po sam czubek ;-) ). Schiit to firma specyficzna, pisałem o tym przy okazji testu, przy okazji newsów, specyficzna bo podchodząca do kwestii związanych ze sprzętem audio z dystansem. Oczywiście (dla mnie) jest to dystans cokolwiek wyreżyserowany, takie – rozumiecie – puszczanie do nas oczka, że tam te wszystkie audiofilskie wymysły (tak, wiele ich wiele, nie przeczę) są nomen omen gówno warte, ale to (także) sprytna strategia marketingowa, która najwyraźniej się sprawdza. Sprawdza, bo w Stanach ten sprzęt schodzi jak ciepłe bułeczki, a globalnie ma także zagorzałe grono wyznawców, wielu wyznawców.

Do Mjolnira nie byłem wyznawcą. Właściwie podchodziłem z pewnym sceptycyzmem do srebrnych, grubo ciosanych w alu wzmacniaczy i przetworników Schiita. Do Mjolnira. A konkretnie do drugiej generacji tego, wg. mnie kluczowego, produktu jaki oferują Amerykanie. Ten wzmacniacz oraz przedwzmacniacz (a może przede wszystkim, bo powiem szczerze, że ta funkcjonalność jest dla mnie wyznacznikiem wyjątkowości tego klocka) w jednym, dysponuje czymś, czego nie znajdę nigdzie indziej – możliwością pożenienia dwóch odrębnych gatunkowo światów… grania z tranzystora oraz z lampy. To po pierwsze, ale też ważne to po drugie, a po drugie TO GENIALNY, GENIALNY PRE, najlepszy jaki miałem okazję słuchać nie tylko w swoim systemie, ale patrząc na to szerzej, mogę Mjolnira 2 porównać do najlepszych (ulubionych) klocków NADa, Arcama czy produktów starej, japońskiej szkoły (tak, te modele właśnie od Accu, Marantza). Mamy nie dość, że absolutnie czyste tło, mamy nie dość że unikalną możliwość modyfikacji pracy pre / wzmacniacza (LISST – moduł solid state, pakowany w miejsce lamp, btw. dziękuję za wypożyczenie na chwilkę tego ustrojstwa Piotrze) to jeszcze w pełni przełączalne wejścia, wyjścia zbalansowane (w pełni symetryczny tor!) i niezbalansowane (niesymetryczne). Innymi słowy mogę sobie grać z SS lub z lampowym wsadem z podpiętym XLRami Korgiem (to właśnie robię), wychodząc za pomocą kabli koncentrycznych do końcówki. Mogę też skorzystać ze zbalansowanego połączenia zasilając 8W (tak, to nie pomyłka, potrafi właśnie tyle energii podać na słuchawki) nauszniki, dowolne nauszniki, bo tu nie ma żadnych ograniczeń. Kręcimy ALPSem RK27 (robiony dla nich pod zamówienie btw).

IEMy? A czemu nie IEMy? Podpiąłem Westony (ulubione UM-ki 30-ki) i wiecie co? Tak, grały te słuchawki wprost genialnie z M2. A HiFiMany? No, ba, to ten właśnie adres. Ten właśnie! AKG 701? Ale jak! HD-650? O te to w ogóle grają z Mjolnirem drugim jak marzenie, to wzmacniacz stworzony dla tych słuchawek! No i wreszcie LCD-3. Powinni dawać to w komplecie. To partner docelowy dla tych słuchawek, w zbalansowanym torze całość pokazuje o co w tym wszystkim chodzi. Mam ciary, za każdym razem jak uruchamiam system mam ciary. Tak to gra, tak dobrze, fantastycznie gra. Testuję z Oppo HA-2 i Korgiem (pierwszy DAC podłączony oczywiście do RCA, drugi XLR-ami, jeden hebelek i gra albo MiniX Fooko PC, albo iMac via stacja thunderboltowa z podpiętym „Japończykiem”, symetrycznie/niesymetrycznie do wyboru, do koloru). To źródła, dodajmy do tego zasilanie oparte o tomankowe listwy, okablowanie Supry i tyle z opisu. I teraz najlepsze: słuchawki?  Albo wzmacniamy w zbalansowanym, albo w niezbalansowanym gniazdku podłączone nauszniki (hebelkiem przełączającym gain, możemy dodatkowo zmodyfikować pracę wzmacniacza) kolumny? …a proszę bardzo, z równocześnie podpiętymi klockami w zbalansowany oraz niezbalansowany sposób. Ideał? Owszem, bo to unikalna konstrukcja, hybrydowa, pozwalająca na konwersję, zastosowanie lamp lub wspomnianego LISSTa, wsadu SS, który oferuje odmienny charakter brzmienia, dodatkowo w odróżnieniu od lamp, nie wymaga specjalnej atencji (trzymanie lamp w stanie żarzenia 24/7 nie ma przecież sensu, przy czym jak każde urządzenie audio, nowy Mjolnir lubi, gdy jest włączony, oj bardzo lubi i ma to bardzo konkretne przełożenie na brzmienie).

Pierwszy Mjolnir był zupełnie inny. Był SS, nie był to pre i nie miał 6.3mm Jacka. Unikalna typologia pierwszego M, obecna jest także w nowym, tyle że poza crossfetem (napiszę więcej o tym we właściwej recenzji) mamy jeszcze w pełni funkcjonalny pre z uwzględnieniem niesymetrycznej ścieżki sygnału. Mamy zatem prawdziwe B, jak i dużo bardziej rozpowszechnione SE. Cóż. Nowy jest lepszy, no pod każdym względem lepszy. Miałem okazję słuchać pierwszego i miałem wrażenie, że mam Asgarda na sterydach. Tyle. Tutaj mam coś, co stanowi PODSTAWĘ SYSTEMU. GENIALNA, FANTASTYCZNA KONSTRUKCJA. Słucham na Topazach oraz na Perłach DCD (DSD) i jestem w niebie. Szczególnie z podstawkowymi Topazami (patrz test – świetne są, a takie na marginesie, mało kto o nich pisał, my pisaliśmy, w sumie zupełnie nie rozumiem dlaczego na marginesie, bo to monitorki, które potrafią zawstydzić wiele konstrukcji „przodowników” spod znaku(ów) B, J czy A ;-) ) to czysta nirwana jest. Z Mjolnirem 2 w torze. A już mi po głowie chodzą jakieś aktywne konstrukcje głośnikowe ze zbalansowanym wejściem, z zakładaną możliwością maksymalnego uproszczenia toru, przy jednoczesnej otwartej drodze do eksperymentowania, modyfikacji. Czy to nie piękne? Ogromną zaletą tego wzmacniacza/przedwzmacniacza jest to, że jest UNIWERSALNY, bo dzięki przyjętym założeniom, zmianie konfiguracji oraz dostępnej dla użytkownika funkcjonalności może być tym, co …wieńczy dzieło ;-) Dla mnie to pewny kandydat do naszego  znaczka „DEAD END”. Pewniak.

Uwaga, grzeje się jak jasna cholera!

Violator DM właśnie leci. Jestem zainfekowany. Na amen!

» Czytaj dalej

Devinitive Technology Symphony 1: DAC w słuchawkach

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
Symphony1_1

Rozpoczęliśmy testy nowości od Devinitive Technology – słuchawek bezprzewodowych Symphony 1. To kolejne nauszniki z modułem BT oraz systemem aktywnej redukcji hałasu, które sprawdzimy na HDO. Wcześniej opisywaliśmy Momentum Sennheisera (Wireless OvE), które niestety miały/mają problem z łącznością bezprzewodową, problem którego do końca nie udało się producentowi rozwiązać. Poza tym testujemy także model H8 firmy Bang&Olufsen, podobnie wyposażony „we wszystko”, tzn. w ANC, moduł bezprzewodowy 4.0 z aptX etc. Wspólnym mianownikiem tych słuchawek jest także wbudowany DAC. To bardzo ważny, choć niespecjalnie podnoszony przez producentów, element wyposażenia, dający możliwość skorzystania z cyfrowej transmisji aż do (niemal) przetwornika / głośnika wbudowanego w słuchawkach. Ekstremalnie krótka droga sygnału analogowego, w sytuacji gdy przetworniki (ten odpowiedzialny za konwersję C/A oraz wspominany głośnik) znajdują się w jednej muszli, wykorzystanie źródła wyłącznie roli transportu to coś, co jak już wcześniej wspominałem (przy okazji recenzji Momentum) ma przełożenie na dźwięk, na brzmienie. Dodajmy do tego odpowiednie dopasowanie tych dwóch, kluczowych dla jakości elementów, ich odpowiednie skonfigurowanie, zestrojenie – to droga do pełnej synergii, możliwość z jakiej mogą skorzystać inżynierowie, producenci…

To jak niemieckie słuchawki zagrały w takim właśnie połączeniu z laptopa skłoniło mnie do postawienia jak się okazuje wcale nie bezpodstawnej tezy, że przyszłość tego segmentu będzie ściśle związana z cyfrową transmisją dźwięku, z wyprowadzeniem bitów ze źródła do nauszników (a w związku z miniaturyzacją także IEMów). I faktycznie nowe konstrukcje jakie pojawiają w ofercie wielu producentów zdają się potwierdzać to, o czym wcześniej mówiłem. DAC wbudowany w słuchawki to już nie ciekawostka, a plotki o rezygnacji w iPhone 7 z montażu gniazda 3.5mm wskazują, że z jednej strony rozbrat z kablem (transmisja bezprzewodowa jako główne medium), z drugiej możliwość połączenia cyfrowego (kabel Lightning w przypadku iPhone, co w tym wypadku oznacza de facto zgodność ze standardem transmisji via USB) będą wyznaczać główne trendy w konstrukcji przyszłych słuchawek. Zresztą są już pierwsze produkty bez transmisji bezprzewodowej, wyposażone właśnie w cyfrowe interfejsy (wspomniany Lightining) i tylko czekać na wysyp takich słuchawek. Co ważne, producenci będą zadowoleni, bo takie konstrukcje będą droższe, to znaczy cena jaką przyjdzie zapłacić za takie produkty będzie wyższa od średniej jaką obecnie płacimy za klasyczne modele. Wystarczy spojrzeć na te wszystkie bezprzewodowe, czy tytułowe słuchawki. Za 200 złotych ich nie kupimy, a to oznacza wyższy zysk.

No dobrze, zapytacie, to gdzie tu plusy dla konsumenta? Za co zapłacimy? Za wygodę – to po pierwsze. Za wygodę transmisji bezprzewodowej (wydaje mi się, że właśnie w przypadku słuchawek najszybciej nastąpi rozbrat z kablem, to będzie ta przewidywana przez wielu rewolucja wireless w audio, którą obserwujemy już od jakiegoś czasu, to już jest główny nurt, choć jeszcze obok kabla… niebawem jednak będzie to zamiast), brak konieczności fizycznego łączenia sprzętu, swobodę, co będzie także korespondowało ze wzrostem popularności ubieralnej elektroniki, inteligentnych zegarków etc. Po drugie zaś (i to jest dla mnie najciekawszy aspekt) z możliwym wzrostem jakości dźwięku. Ta możliwość wynika nie tylko z tego, o czym powyżej wspomniałem, wynika także ze spodziewanego wyścigu na „jeszcze bardziej” audiofilskie, topowe, gwarantujące pełen zakres możliwości (odtwarzania) przetworniki wbudowywane w przyszłe słuchawki. To będzie wyścig zbrojeń, wyścig na którym – myślę – skorzystamy wszyscy. Przeniesienie jednego z kluczowych dla jakości brzmienia elementów, tj. DAC do muszli (i nie tylko muszli, bo jw. IEMy też takie możliwości nabędą) będzie prowadziło do zdefiniowania tego co na uszach jako SYSTEMU, przenośnego systemu, gdzie jakiekolwiek cyfrowe źródło muzyki (zazwyczaj osieciowane, z dostępem do chmur, serwisów streamingowych) będzie, właśnie, czymś w rodzaju audio terminala, a nie odtwarzacza z wszelkimi wynikającymi z tego faktu ograniczeniami. Jakość przeniesiemy bezpośrednio w pobliże uszu, najbliżej jak się da. Po trzecie, dzięki DSP, dzięki modyfikowalnym ustawieniom dźwięku, efektom, systemom redukcji będzie można odpowiednio dopasować dźwięk do preferencji, niewykluczone że lepiej niż to się do tej pory odbywa (gdzie manipulacje odbywają się w jakimś software’owym odtwarzaczu, a nie oprogramowaniu samego układu w „ostatnim ogniwie”, tzn. w słuchawkach).

Devinitivie Technology Symphony 1 grają z kabla USB, grają – piszę to bez żadnej przesady – bardzo dobrze, lepiej – dużo lepiej, niż po kablu analogowym, lepiej niż w przypadku transmisji bezprzewodowej. To casus Momentum A2IE, tam także pewne ograniczenia BT były łatwo zauważalne i nie chodzi o problemy z transmisją ;-) a o gradację jakości sposobów połączenia ze źródłem. Kabel USB dawał najlepszą jakościowo transmisję, brak aptX (elektronika Apple) niestety dało się bardzo łatwo zidentyfikować, lepszy efekt choć dalej odstający od kabelka dawało wykorzystanie wspomnianego powyżej kodeka (MBA z Maveriksem & BT Explorerem… niestety w nowych wersjach OSX występuje problem z uruchomieniem takiej, lepszej od SBC transmisji). Czy to oznacza koniec odtwarzaczy, DAPów? One już dawno się skończyły vide sytuacja w tym segmencie (iPody, rejterada Samsunga, innych masowych producentów), a będziemy o mobilnych odtwarzaczach audio mówić tylko i wyłącznie w kontekście niszy. Masowym produktem będą zapewne ubieralne gadżety, zegarki i właśnie tam muzyka będzie egzystować zapewne głównie w formie stratnej, strumieniowania do słuchawek. Tyle. Natomiast ktoś, kto będzie chciał posłuchać w dobrej jakości z cyfrowego (jakżeby inaczej) źródła, skorzysta z takich produktów jak opisywany, jak wzmiankowane powyżej. Z jednej strony brak kabla, z drugiej cyfrowa transmisja do słuchawek i wszelkie mniej, lub bardziej udane systemy equalizacji, poprawy brzmienia, jego uprzestrzennienia oraz wyciszenia odgłosów z tła. To jest teraźniejszość oraz przyszłość słuchawkowej branży.

Symphony 1 są bardzo wygodne, solidnie wykonane, z dobrych jakościowo materiałów. Ten producent (testowaliśmy do tej pory parę produktów, takich jak kolumienki stereo do komputera Incline (USB) oraz głośnik bezprzewodowy Sound Cylinder) przyzwyczaił nas do dużej dbałości w tym względzie. Mamy tutaj transmisję bezprzewodową odbywającą się bez żadnych problemów, mamy system ANC (nie jest tak skuteczny jak w przypadku Momentum, czy będących punktem odniesienia Bose QC25), który dodatkowo jest „wspomagany” samą konstrukcją (zamkniętą, same pady dość szczelnie obejmują uszy) oraz mamy możliwość grania za pośrednictwem kabla USB z dowolnego, cyfrowego transportu. Producent zastosował 50mm przetworniki, oferujące sporą dawkę basu (pod kontrolą). O dźwięku napiszę więcej przy okazji recenzji, dodam tylko, że daniem głównym jest tutaj jw. połączenie via USB. To zresztą może okazać się przydatne także z bardzo praktycznego powodu: słuchawki potrafią oczywiście grać pasywnie (połączenie analogowe, przy wyłączeniu całej, wbudowanej elektroniki), w przypadku włączenia „wszystkiego”, tzn. transmisji via BT oraz systemu ANC możemy liczyć na 8 godzin grania. To niezbyt dużo, patrząc na konkurencję, wręcz niewiele. Sprawdzę dokładnie jak to w praktyce wygląda, sprawdzę czy całodniowe słuchanie (podróż, parę godzin w pociągu) będzie możliwe bez doładowywania nauszników. Dodatkowo porównam DTS1 z Momentum Wireless, porównam grając z laptopa podłączonego via USB ze słuchawkami. To będzie najbardziej miarodajne porównanie, sprawdzian dla obu konstrukcji. Już teraz wiem, że z (cyfrowego) kabla jest najlepiej w obu przypadkach, odnośnie Momentum dałem temu wyraz w recenzji… to było COŚ! Przełączając się na dużo droższe nausznki Audeze, na HiFiMANy, nie miałem na wstępie wrażenia utraty czegokolwiek, wręcz przeciwnie.

To naprawdę robi wrażenie.

» Czytaj dalej

Tesla w uszach. Test dokanałówek A&K T8ie z AK120 II

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
Tesle_2

Czy mówienie o mobilnym graniu na high-endowym poziomie w ogóle ma sens? Czy to nie jest nadużycie, nadużycie związane z samą specyfiką takiego konsumowania muzyki? Przecież poruszając się gdzieś, przebywając w środowisku totalnie nieprzyjaznym kontemplacji (centrum miasta, środki transportu publicznego etc.) nie ma szans nie tylko na odtworzenie domowej kanapy (bo niby jak?), ale także nasze zmysły, nasza głowa zaprzątnięta jest innymi sprawami – jednym słowem, słuchamy czegoś „w tle”, bez skupiania się na muzyce, bez angażowania się. Niby tak to właśnie wygląda, niby nie ma tu miejsca na słuchanie w skupieniu, na zaangażowanie. Niby.

Dzisiaj słuchawki, mobilne granie to nie margines, to nawet nie jedna z opcji, a GŁÓWNA OPCJA, często jedyna, na pewno najbardziej popularna, rozpowszechniona forma słuchania muzyki. Smartfon jako główne źródło, czasami jedyne plus jakieś dokanałówki… tak to właśnie obecnie wygląda. Stąd wynika prosty wniosek – jeżeli nasz czas obcowania z muzyką w dużej mierze to czas spędzony z czymś w uszach lub czymś na uszach, jeżeli nie mamy zwyczajnie czasu, możliwości na słuchanie stacjonarne, za pośrednictwem kolumn to warto przewartościować, zmienić nastawienie do mobilnego grania. Wymienione problemy, ograniczenia oczywiście nie znikną, natomiast na rynku pojawiają się produkty, które pozwalają skutecznie symulować optymalne warunki (za optymalne uznaję dopasowany akustycznie pokój z aparaturą stacjonarną, gwarantujący bardzo wysoką jakość reprodukcji dźwięku). Produkty z kategorii „granie na wynos”. Testowaliśmy wiele takowych na HDO i nie jest dla nas zaskoczeniem, że przenośne odtwarzanie może zbliżyć się jakościowo do wspomnianej „referencji”. Może.

Przetestowany zestaw jest takim właśnie przeniesieniem tego co znamy z wygodnego fotela do zupełnie innego wymiaru, przenośnego wymiaru. Koszt takiego zestawu to koszt bardzo solidnego, stacjonarnego sytemu audio z dobrym źródłem, niezłymi (a nawet nie tylko niezłymi, ale bardzo dobrymi) kolumnami. Co więcej, taka inwestycja będzie konieczna, by w ogóle zakup T8ie, pierwszych dokanałówek wyposażonych w technologię Tesla, w ogóle rozważać. Bo jak już zapłacimy za nie tyle, ile wołają, to bez zbalansowanego połączenia z jedynym, firmowym źródłem (czytaj do wyboru jeden z „kałachów” tzn. odtwarzaczy AK II-ej gen… 100/120/240/380) cała zabawa nie ma sensu. Dlaczego nie ma? O tym przeczytacie poniżej*…

» Czytaj dalej

Zeppelin Wireless – rzut okiem

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
Zeppelin Wireless_t

Opublikowałem na łamach HDO dwa artykuły poświęcone Zeppelinowi Air (patrz pierwotny tekst wraz z aktualizacją tutaj), w których dokładnie opisałem funkcjonalność, możliwości oraz brzmienie tej konstrukcji. W międzyczasie pojawiła się druga generacja tego bezprzewodowego głośnika B&W z dokiem wyposażonym w nowy typ złącza (Lightning), od strony brzmieniowej praktycznie identyczna z poprzednikiem. Wentylowana obudowa (dwa porty bass-refleksu z typowym dla producenta patentem ala piłeczka golfowa), dock, bateria złączy cyfrowych, łączność wyłącznie via WiFi (i tylko AirPlay), pilot „kamyczek”… tak, to była w istocie modyfikacja polegająca na wprowadzeniu nowego złącza. Stwierdziłem, że nie ma sensu rozpisywać się o tej nowości, bo w istocie grało to i miało możliwości identyczne z dwukrotnie opisanym Air pierwszej generacji. Bowers pracował już nad nową, trzecią generacją (a właściwie czwarta, licząc model wyposażony wyłącznie w docka) swojego topowego głośnika „bezdrutowego” i kiedy pojawiły się pierwsze zapowiedzi, stwierdziłem, że warto będzie przyjrzeć się bliżej temu produktowi. I tak też się stało. Wiedziałem, że sporo się zmieniło, ale szczerze nie przewidywałem że firma tak dalece odejdzie od wcześniejszej konstrukcji, w istocie wprowadzając zupełnie nowy produkt do swojej oferty, inny (choć z wyglądu podobny, ale też po przyjrzeniu się odmienny od poprzedników) głównie w najistotniejszym zakresie… brzmienia oraz funkcjonalności. I powiem otwarcie, dużo zmian wprowadzonych przez B&W wywołuje u mnie spore wątpliwości. Jakie? No to po kolej:

Po pierwsze, ten Zeppelin jest jak nazwa sugeruje po prostu i (prawie wyłącznie) bezprzewodowy. Oczywiście w takim produkcie, łączność bezprzewodowa, strumieniowanie muzyki bez kabla to danie główne, ale… poprzednicy oferowali znacznie więcej, bo Air (1 i 2 gen) mogły być np. wysokiej klasy soundbarami, projektorami dźwiękowymi łączącymi się z telewizorem za pomocą kabla optycznego. To niekorzystne uszczuplenie możliwości produktu, jest tylko wejście analogowe, a to nie jest to samo, bo wiadomo że w telewizorach raczej nie ma co liczyć na dobrą konwersję sygnału cyfrowego na analogowy. Po drugie Air podpięty pod komputer via USB pokazuje, jak wielkie możliwości drzemią w tym zintegrowanym systemie głośnikowym, jak dobre, rasowe brzmienie oferuje ten produkt. Nowy produkt nie ma wejścia USB (jest tylko serwisowe, nie służy do transmisji dźwięku). Pisałem o tym, co daje takie połączenie wcześniej, nie będę się w tym miejscu rozwodził, wspomnę tylko że to najlepsza jakość dźwięku, pozwalająca wykorzystać w pełni znakomite przetworniki jakie Szkoci zastosowali w tej konstrukcji. To właśnie w tym przypadku uzyskujemy najlepsze efekty, fakt nie jest to tak wygodne jak AirPlay, ale po prostu warto. Warto, szczególnie w kontekście bardzo nieciekawie wyglądającej stabilności, czy raczej jej braku w przypadku AirPlay’a. Widzę piętrzące się trudności wraz z rozwojem oprogramowania (iOS, OSX) w przypadku tego, firmowego protokołu dla przesyłu obrazu i dźwięku. Zrywanie połączenia, chwilowa utrata łączności to coś, co dzisiaj niestety jest normą. Potwierdza to niestabilność połączenia (a precyzyjniej, także jej niewystarczająca wydajność) w najnowszym software w przypadku współpracy makówek z AppleTV (to ewidentnie problem z OSX-em, implementacją AP w tym systemie). Do tego duże opóźnienie („znak firmowy” protokołu AirPlay) również nie pozostaje bez wpływu na komfort użytkowania takiego głośnika. Cóż, w nowym Zeppelinie Wireless B&W postawiło, jak wyżej, wyłącznie na bezprzewodowość. Poza AP jest Bluetooth (wcześniej go nie było), który jak się okazuje nieco ratuje sytuację, ale też – wiadomo – nie oferuje bezstratnej jakości przesyłu. Zeppelin Wireless to produkt zorientowany na Apple (tylko AirPlay, choć jak pokazuje Zeppelin Air,  głośnik może być identyfikowany jako urządzenie DLNA), na szczęście użytkownik androidowego handhelda prześle sobie tym razem muzykę i to w dobrej jakości (także dzięki obsłudze aptX). Ten kodek w najnowszych wersjach gwarantuje minimalne opóźnienia, dziesięciokrotnie mniejsze od tych, które występują w standardowym SBC (na marginesie aptX nie ma w mobilnym systemie iOS, a w OSX bywa ten aptX niestety mocno problematyczny). Innymi słowy, nowy Wireless dzięki BT ma co prawda alternatywę, alternatywę stabilną, do tego uniwersalną (można korzystać z dowolnych źródeł, byleby były wyposażone w moduł), no ale kupując taki głośnik chcemy wykorzystać jego soniczne możliwości w pełni (co przeszkadzało dać uPnP/DLNA Bowersowi?), a nie tylko w pewnym stopniu, prawda?

No i dochodzimy do kluczowej kwestii. Brzmienia. Tutaj znowu firma postanowiła nas zaskoczyć. Tu nie ma wentylowanej obudowy! Nie ma. Z tyłu widzimy gładką powierzchnię cygara (gabaryty wszystkich dużych Zeppelinów są zbliżone), nie znajdziemy w niej żadnych otworów. Co to w praktyce oznacza? Grając stosunkowo cicho, nie odczujemy tego boleśnie, ale już przy dużym poziomie głośności nagle okazuje się, że gdzieś nam wyparował bas, którego w poprzednikach bywało aż nadto, ale tam można było w odpowiedni sposób, jak z każdą klasyczną kolumną głośnikową, temu zaradzić, w zamian dostając świetny, głęboki, czysty basior. Tutaj szybko dochodzimy do miejsca, w którym mocne głośniki wbudowane w niewentylowanej obudowie, wprowadzają chaos, nieład w brzmieniu, te staje się mniej czytelne, pozbawione klarowności. Tracimy. Taka konstrukcja, moim zdaniem, nie może się obyć bez bass-refleksu. Grając głośno (a Zeppelin zachęca do tego, to system bezprzewodowy, pozwalający nagłośnić niemały salon) mamy wrażenie, że coś tu jest nie tak. Poza tym tracimy jeszcze coś, coś co zawsze mnie w tej konstrukcji fascynowało. Monofoniczny głośnik (fakt – duży, fakt – z oddalonymi od siebie dość znacznie (cygaro) przetwornikami) potrafił zagrać niebywale przestrzennie, w praktyce z metr w lewo/prawo od zasłoniętych plecionką koszy, zamkniętych we wspólnej obudowie. I to się świetnie sprawdzało. A tutaj? Tutaj mamy dźwięk znacznie mniej spektakularny, już się ten Zeppelin nie wyróżnia na tle innych propozycji rynkowych, jak poprzednicy. Powiem szczerze, że spory zawód. Oczywiście to wstępne wnioski, bo też głośnik dopiero co wyjęty z pudełka, ale… tu nie ma co liczyć na radykalną poprawę, bo sama konstrukcja stoi na przeszkodzie osiągnięcia zbliżonych do wcześniejszych modeli, możliwości w zakresie brzmienia. Wielka szkoda. Plusem (dla niektórych) będzie łatwość ustawienia (co w przypadku Air 1/2 było trudne, bo wiązało się z potrzebą rezerwacji dużej przestrzeni za głośnikiem), właściwe można go ustawić bardzo blisko ściany, bez obaw że będzie to miało jakiś wpływ na brzmienie. Natomiast nie da się do końca zniwelować wystąpienia niekorzystnych zjawisk, gdy „rozkręcimy” nowego Wirelessa i pojawią się rezonanse. Brak wentylacji, przy zachowaniu nominalnie sporej mocy, będzie skutkował pojawieniem się takich, nieprzyjemnych sytuacji.

Zawód? Przy pierwszym kontakcie to chyba trafne sformułowanie, dobrze oddające moje wrażenia. Niestety nie ma w komplecie użytecznego, bardzo ładnego pilota (kamyczek). Niby nie ma co przełączać (bo jest tylko wireless), ale niekoniecznie muszę mieć pod ręką strumieniujące źródło, a zmiana natężenia dźwięku, czy banalne włączenie/wyłączenie musi się w przypadku nowego Zeppelina wiązać z ruszeniem czterech liter z fotela i skorzystaniem z niekoniecznie praktycznych (choć ładnie wkomponowanych) przycisków w górnej części obudowy. Co do wyglądu, to rzecz gustu, ale według mnie tu także nastąpił pewien regres. Zamiast aluminiowego, obłędnego docka, aluminiowego pasa dzielącego obie połówki cygara, typowej dla wysokiej klasy kolumn głośnikowych plecionki skrywającej całą elektronikę i przetworniki w starszych wersjach, dostajemy tutaj łatwy do wybrudzenia materiał (plecionka w poprzednikach daje się bardzo łatwo oczyścić z kurzu, szybko można za pomocą taśm do usuwania np. kociej sierści, wyczyścić taką powierzchnię), który w miejscach zetknięcia się z brudem, czy tylko naszymi rękoma zmienia kolorystykę (staje się delikatnie jaśniejszy). To, plus, subiektywnie, nie tak jak w Air(ach) elegancka, ekskluzywna obudowa powoduje, że zamiast towarzyszącego poprzednikom „wow”, mamy ładny, ale już nie wyróżniający się, nie wywołujący tylu emocji produkt. Szkoda. Liczyłem na coś więcej i przede wszystkim na dodawanie, a nie odbieranie (możliwości, funkcjonalności, a przede wszystkim zdolności brzmieniowych).

Na zakończenie, jeszcze jedna uwaga (aptekarsko to nawet parę). Jak zwykle (tak było również w poprzednikach), konfiguracja (mimo że uproszczona i przeprowadzana przez bardzo czytelną, łatwą w obsłudze aplikację) na dzień dobry, po wyjęciu z pudełka, wiązała się z koniecznością przeprowadzenia fabrycznego resetu. Firma, wg. mnie, powinna na wstępie informować klientów, że takowy, fabryczny reset, jest elementem niezbędnym w konfigurowaniu urządzenia. Nie byłoby irytacji i nieprzyjemnego, pierwszego wrażenia. Niestety brak docka oraz możliwości ustawienia via USB z komputera, nie pozwala na alternatywne metody wpięcia Zeppelina w sieć. Nie da się wobec tego „przenieść” konfigu sieci, obchodząc standardową metodę bezprzewodowego ustawiania parametrów. Do tego, zaraz po resecie i udanej inicjacji procesu konfigurowania, wyskoczyło powiadomienie o krytycznej łatce i zamiast muzyki, kilkanaście minut upłynęło na aktualizowaniu firmware. Takie to, przyznacie, no niezbyt. Rzecz jasna Zeppelin jest teraz jeszcze bardziej przyjazny środowisku, w trybie czuwania praktycznie w ogóle nie pobiera energii, pewnie komponenty użyte w jego budowie podlegają znacznie łatwiejszej utylizacji (to w sumie, wierzcie mi, widać), ale cholera, chyba nie o to chodzi w tego typu produkcie, żeby był eko i zielony, tylko żeby grał znakomicie, miał „wszystko” i jeszcze (równie) znakomicie się prezentował. Cena ustalona na polskim rynku, niestety przestała być promocyjna. Bowers przez wiele miesięcy utrzymywał bardzo atrakcyjny cennik na swoje Zeppeliny (w przypadku Air zamiast 2899 było 1799), teraz nowość kosztuje …2999 zł.

Szczerze? Poczekałbym na promocję (to raz), a dwa poszukał na rynku poprzedników. Może jeszcze gdzieś się uda trafić, w którymś ze sklepów na wcześniejszy model? Dla mnie, patrząc na to co zaoferowali tym razem, wybór między starym, a nowym, byłby oczywisty…

Poniżej, galeria

» Czytaj dalej

Audeze LCD-X, czyli tam gdzie emocje zastępuje wierność przekazu

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
LCD-X a

Tytuł zdradza sporo, prawda? No właśnie, tytułowe słuchawki mogłem bardzo dokładnie porównać z redakcyjnymi LCD-3 i nie miałem wątpliwości, że te dwa modele to zupełnie inna filozofia, inny pomysł na brzmienie. Powiem więcej, te nauszniki w ogóle nie przypominają mi żadnych z dotychczas testowanych na HDO, a testowałem wszystkie modele poza zamkniętym XC. Amerykanie stworzyli coś, co wedle ich zapewnień, ma stanowić nową jakość, referencyjną jakość i w pewnym sensie tak właśnie jest. Tyle, że wszystko jest subiektywne i określenie referencyjny (tzn. jaki? ;-) ) może oznaczać bardzo różne rzeczy. Dla mnie to coś, co nie tylko znakomicie reprodukuje dźwięki, bez zarzutu prezentuje muzykę, gdzie nie ma się po prostu do czego przyczepić. Dla mnie referencja to zaangażowanie, to emocje, to coś co nazwałbym magnetyzmem, siłą przyciągania, która to powoduje, że właśnie te słuchawki, ten wzmacniacz, te kolumny preferujemy, wybieramy, mówimy „mógłbym z nimi żyć”. To bardzo subiektywna ocena, dlatego często za referencję uznajemy coś całkowicie innego – aptekarską detaliczność, wzorową neutralność, studyjny (w sensie wierny) sposób przekazywania informacji zawartych w utworze. Niekoniecznie, a nawet rzadko idzie to w parze z tym, co wymieniłem powyżej. Oczywiście jedno w połączeniu z drugim można by uznać właśnie za „referencję”, ale cóż… świat nie jest doskonały, nie ma czegoś takiego jak 10/10 (to ocena zarezerwowana dla Stwórcy, as himself ;-) ) czytaj, nie da się we wszystkim dojść do absolutnej perfekcji. Dlatego też, wiele osób z branży, dziennikarzy skłania się do takiego właśnie, opartego na aptekarskich wyliczeniach, na pomiarach, definiowania czym jest, a czym nie jest referencja.

LCD-X są słuchawkami, które komunikują nam niezwykle wiernie to, co zapisano w pliku, na nośniku, wszystko jest w nich ułożone, poukładane, równe, bezbłędne wręcz, całkowicie pozbawione czegoś, co nazywam „wkładem własnym”. To oczywiście dla purysty bardzo miłe określenia, gotowa rekomendacja, coś czego szuka, co rzadko występuje w przyrodzie. Myślę, że poza studyjnymi słuchawkami, z których wiele gra w takiej manierze, trudno będzie znaleźć na rynku nauszniki konsumenckie, które prezentowałyby podobny poziom neutralności. W tym wypadku idzie to w parze z bardzo letnim odbiorem. Tak, nie ma tutaj miejsca na wulkany emocji, ba nie ma zaangażowania typowego dla dużo obiektywnie gorszych, wielokrotnie tańszych słuchawek z… wkładem. Takie HD650, takie K701 potrafią znacznie bardziej wciągnąć w to, co dociera do uszu, znacznie mocniej zaangażować słuchacza, z drugiej strony to LCD-X pokazują (tak to bardzo, bardzo umowne stwierdzenie, ale w tym wypadku zasadne) całą prawdę. Wierność przekazu, jego bezstronny, precyzyjny przekaz jest na pierwszym bezsprzecznie miejscu. I tak to właśnie wygląda, nie inaczej. To spore zaskoczenie (początkowo), ale też tylko na początku, bo wraz z upływającymi dniami, gdy X-y grały na głowie, uświadomiłem sobie, że producent chciał w przypadku tych słuchawek rozszerzyć swoją bazę, wprowadzić do oferty INNY produkt. Inaczej grający, zupełnie nie tak jak dotychczas, będący dla dotychczasowych modeli antypodami, jednocześnie oferujący na tyle wysokie kompetencje, że – faktycznie – w połączeniu z wymienionymi cechami stanowiący właśnie referencję.

To wg. mnie dobry wybór dla mojego kolegi, kolegi spędzającego godziny w Serato, z mikserami, z całym DJ-owym zapleczem pod ręką. Bo te słuchawki właśnie będą w tym przypadku super precyzyjnym narzędziem do tworzenia, gwarantującym optymalne środowisko pracy dla takiej osoby. Od razu sobie o nim pomyślałem, ale nie tylko o nim. Znam kogoś, kto patrzy na muzykę jak na matematyczną układankę, któremu pasuje chłodna analiza, naturalistyczna precyzja, kto szuka zupełnie odmiennych klimatów niż niżej podpisany. Czy to źle? Czy to jest mniej wartościowe, czy gorsze od tego mojego emocjonalnego podejścia do muzyki? Nie mogę tego obiektywnie ocenić, dla mnie to pewna sprzeczność, ale wiem, że znajdą się argumenty na obronę tej innej, odmiennej koncepcji czerpania przyjemności z muzyki. A przecież to właśnie moja, tylko moja wrażliwość, moje odczucia decydują o wyborze, ocenie, tylko one się finalnie liczą. Można zatem mówić o różnych, bardzo odmiennych drogach prowadzących do jednego, wspólnego mianownika, którym jest słuchanie takie, jak lubię, takie jakie MI najbardziej odpowiada. Tylko tyle i aż tyle. LCD-X są słuchawkami nie dla mnie, ale na pewno dla wielu szukających zupełnie innych akcentów, czegoś do czego ja nie przywiązuje takiej (albo w ogóle) wagi. W sumie, było to bardzo ciekawe doświadczenie, bo mogłem poukładać sobie w głowie swój system oceny, swoje priorytety, a to wszystko dzięki tytułowym nausznikom.

A konkretnie…

» Czytaj dalej