LogowanieZarejestruj się
News

Rzut okiem: słuchawki Encore RockMaster

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
20160208_092722997_iOS

Miała być zapowiedź wieczorem, jednak postanowiłem rzecz krótko opisać, bo w sumie w te rejony ostatnio nie zapuszczamy się za bardzo, a przecież nie każdy ma ochotę, chce wydawać średnią krajową na nowe nauszniki? Prawda? Po wymownej ciszy wnioskuję, że jednak chce i warto ;-) Dobrze, zostawmy to, powiem tylko tyle, że produkt opisywany to totalna budżetówka w cenie 199 złotych. Czy za tyle można kupić jakiekolwiek słuchawki, czy mona kupić coś sensownego, czego od razu nie zdejmiemy z głowy. Właśnie, nie zdejmiemy, bo to nauszniki są, takie wokółuszne nawet, spore, choć lekkie, czytaj mobilne. No więc da się, czy nie da? Pewna polska firma na U też robi tanie, bardzo atrakcyjnie wyglądające (vide piguła, czy model na głowę „tu brzoza, jak mnie słyszysz?”… no właśnie nie bardzo), ale niestety grające tak, że nie ma szans, aby zagościły dłużej u kogoś, kto ma choćby minimalne wymagania odnośnie jakości brzmienia. Z tytułowymi Encore jest inaczej. Nie, żeby to była jakaś nie wiadomo jaka rewelacja. Te słuchawki mają swoje oczywiste ograniczenia, ale po pierwsze kosztują tyle co nic, po drugie są naprawdę dobrze wykonane, a w komplecie znajdziemy wszystko co niezbędne (tak, są nawet wymienne „weluurowe” pady) to jeszcze (po trzecie) potrafią zagrać przyzwoicie. Nazwa słuchawek – RockMaster – wiele mówi o ich charakterystyce brzmieniowej, faktycznie mocniejsze granie, riffy, rock to właśnie te gatunki muzyczne, które pasują tutaj jak ulał, można też spokojnie słuchać na tych nausznikach elektroniki, alternatywy, czy drumbassu, hiphopu i tym podobnych. Generalnie syntetyczne dźwięki oraz brudne, ostre granie to ten adres, natomiast klasyka, klasyczne instrumenty, spokojna wokaliza, jazz, muzyka akustyczna to zdecydowanie nie te rejony. Ważne w tym wypadku jest to, że te słuchawki nie silą się na coś, czym nie są, a w wymienionych rodzajach muzyki grają na tyle dobrze, że słuchamy tego z przyjemnością, beż żadnego dyskomfortu.

Co dostajemy za 199zł? Ano to, co poniżej:

– Przetworniki: 50mm, konstrukcja dynamiczna, zamknięta
– Pasmo przenoszenia: 20 Hz ~ 20 kHz
– Impedancja: 32 ohm
– Czułość: 107 dB

W zestawie:
– odpinany kabel 1 m jacek-jacek 3.5mm (do jednej, prawej muszli wpinany)
– materiałowy pokrowiec do przenoszenia
– nausznice zapasowe „welurki”

Materiały niczego sobie (nie plastik, a metal w elementach kluczowych dla trwałości np.), prostokątne muszle, całkiem wygodne, choć ta zamkniętość wspomniana powyżej, jest dyskusyjna, bo raz że nie ma docisku (co ma swoje plusy dodanie, jak i jw. ujemne – bo w pełni nie separują od otoczenia), dwa same muszle mimo 50mm przetworników nie są takie wokółuszne jakby się nam początkowo wydawało. Tak czy inaczej, źle nie jest, a nawet całkiem nieźle w kwestii wygody użytkowania. Kabel sznurek, trochę za krótki jak na mój gust, łatwo można wymienić, bo nie ma tu jakiś niestandardowych patentów, jakiegoś głębokiego, wąskiego portu w muszli. Jest standardowe 3.5mm po obu stronach, tak więc w wymianą ewentualnie nie będzie problemu. Obszycie pałąka jak i same pady są skóropodobne, wyglądają na trwałe, nie wywołują siódmych potów – jest dobrze. Ten krótki kabel wskazuje zastosowania – grajek, komputer i to w sensie, że nie tylko muzyka, ale też elektroniczna rozrywka (tak, tak alternatywa dla CAL!) to takie wskazówki co do wykorzystania, sugestie samego producenta. Tyle, że jak poniżej przeczytacie, nie będzie żadnym faux paux podpięcie adaptera 6.3mm i wykorzystanie tych nauszników do grania na poważnie, przy zastrzeżeniach natury gatunkowej, poczynionych powyżej. Do laptopa jak znalazł, a do desktopa szukamy dłuższego przewodu, chyba że buda wyposażona jest w gniazdo słuchawkowe (podpięliśmy tasiemkę? Nie? To podepnijmy ;) ). Inwestycja w przewód powinna korespondować z kosztem nabycia samych słuchawek – nie szukamy czegoś za 100 albo 200, bo to kompletny przerost treści nad formą, tylko kupujemy takie ProCaby przykładowo i już mamy co trzeba za 40-50 złotych. Słuchawki sprawdziłem na obu rodzajach padów i nie ma jakiś diametralnych różnic między nimi w sensie brzmieniowym – przy wyborze kierowałbym się preferencjami ergonomicznymi, związanymi z wygodą użytkowania, a nie dźwięku, który dochodzi do naszych uszu. Same muszle musimy na głowie nieco sobie poustawiać (nachylenie), ale nie jest to jakoś przesadnie upierdliwe, a sam mechanizm regulacji pozwala na dość precyzyjne dopasowanie, można mieć tylko zastrzeżenia do tego, czy z biegiem czasu się nie wyrobi. Dostajemy, sumując, materiał na coś, co będzie nam służyło zarówno w terenie, jak i w domu, a biorąc pod uwagę koszta, to w terenie, szczególnie gdy mówimy o aktywnym spędzaniu czasu (na kajak zabrałbym te RM na pewno!) to why not, a nawet bardzo chętnie…

Na początku wszystko było nieco (konkretnie nieco) zamulone, ale wystarczyły dwa dni dość intensywnego używania, by dźwięk się ucywilizował. Nie, nie pojawiły się szczegóły, detale, rozdzielczość tych słuchawek pozostawia do życzenia, ale dźwięk się poukładał. Jest bas, konkretny, po tych kilkudziesięciu godzinach już nie zlewający się, mięsisty, który stanowi tu na pewno danie główne, co nie oznaczy, że basem sieją i na basie kończą… na szczęście tak nie jest, bo takie słuchawki (Beats Solo pierwszej generacji – kto tego słuchał, jak to zatwierdzali do produkcji?) są bez sensu i jako takie nie mają racji bytu. Tak, podoba mi się ten bas, czy nawet czasami basior (trochę bywa frywolny), bo jak już kiedyś wspomniałem, basshead ze mnie – lubię te wszystkie ummm, ommmm, nie wstydzę się tego, problem w tym, że nic nie chcę tracić, chcę wszystkiego, a to już nie jest takie proste. W przypadku RockMasterów nie mamy „wszystkiego”, jak wspomniałem, bo nie ma takiej opcji, żeby to się automagicznie pojawiło (ale wierzcie mi, lub nie, posłuchajcie sobie pierwszej generacji Momentum OvE – patrz test – teraz śmiesznie tanich, najlepszych za te słuchawek na tym łez padole). Także cudów nie ma, ale 199 złotych to jest coś, co nie pozwala mi wyobrazić sobie jakiejś sensownej marży ;-) dla producenta, czy handlowca, a tu wygląda, materiałowo i ergonomicznie ogólnie bez zarzutu i jeszcze na dokładkę potrafi zagrać. No da się.

Nie są to słuchawki efektywne, do ich napędzenia ledwo starcza mocy we wzmacniaczyku mobilnego źródła. Smartfon (iPhone 5S) musiał mieć ustawione wzmocnienie na czerwonym polu (druga, a nawet trzecia kreska), by osiągnąć poziom akceptowalny. W niektórych utworach, tych wyraźnie ciszej zarejestrowanych (czy raczej sztucznie niepodrasowanych), takich jak choćby pliki DSD odtwarzane w HF Playerze, po prostu brakowało mi skali. Także dziurka w telefonie może okazać się niewystarczająca i trzeba będzie szukać jakiegoś wsparcia. U mnie był to HA-2 Oppo, ale może to być jakiś tani FiiO i będzie ok. Te słuchawki niespecjalnie różnicują nagrania, nie ma większego znaczenia czy gramy Spotify’a, z Tidala, czy odtwarzamy wspomniane pliki DSD. Pisałem o tym, że nie są RM rozdzielcze, bo nie są, co jednakowoż nie przeszkadza im w gatunku, który wcale na tę rozdzielczość obojętny nie jest – mam tu na myśli metal – ale tam gdzie im brakuje, nadrabiają innymi zaletami, z których na pierwszy plan, poza wspomnianym basem, wysuwa się całkiem przyzwoita góra. Raz, że ta występuje tutaj (posłuchajcie talerzy na RM-ach), to jeszcze występuje w formie co najmniej satysfakcjonującej. A to już nie jest takie byle co, bo jak wiadomo na tym zakresie pasma potrafią się wyłożyć konstrukcje wielokrotnie droższe od opisywanych. Nie ma tutaj wyostrzenia, syku, ale też żadnego maskowania, ukrywania, góra jest czytelna i to niewątpliwie spore osiągnięcie w przypadku takich, tanich słuchawek. Szczegółów zatem nie będzie. Mikroplanktonu nie będzie, ale góra będzie :)

Średnica niczym specjalnym się nie wyróżnia, nie przykuwa uwagi. Wokale raczej wycofane, nie ma tutaj miejsca na zachwyty, także nie jest to coś, co dodawałoby punktów tej konstrukcji. Cały przekaz jest całkiem spójny, nie nazwałbym go ciepłym, ale też nie ma tutaj miejsca na analityczną wiwisekcję (bo do tego potrzeba rozdzielczości, której to za bardzo nie doświadczymy). Ciemne, trochę pogłosowe to granie, ale jak na wstępie napisałem, nie ma tutaj zamulenia (dźwięk z czasem wyraźnie się cywilizuje i nie jest to kwestia przestawienia zwrotki w głowie, a wyraźnie słyszalny proces), tak czy inaczej ograniczenia są czytelne, ale w pełni wg. mnie akceptowalne. Pamiętam HM5 Brainwavs, pamiętam K530, modele które wcześniej testowałem, zwracając uwagę na bardzo dobrą relację koszt-efekt. Tu jest podobnie, to znaczy, dostajemy naprawdę sporo za te pieniądze, choć – co oczywiste – zarówno świetne HM5, jak i K530 są po prostu dużo lepszymi słuchawkami od opisywanych RockMasterów. To jednak w niczym nie ujmuje RM, bo też inwestycja na innym poziomie, oczekiwania też jakby inne. Ma grać, nie odrzucać i gra, nie odrzuca, a nawet daje sumarycznie sporo przyjemności. Czyli dobrze jest. Sprawdziłem jak sobie Encore poradziły w stacjonarnym torze, podpinając je do M1 HPA, do Capelli oraz lampowego MiniWatta (przez router głośnikowy z wyjściem 6.3mm). Bez zaskoczenia przyjąłem dodatkowy progres, zauważalny przy dobrym napędzie, gdy dźwięk nabrał nieco powietrza, a dodatkowo – i to było naprawdę fajne – wyraźnie poprawiła się dynamika (korespondowało to z przyrostem mocy, jak widać poprawiła się także szybkość, reakcja). Z HA-2 ten progres był porównywalny, a odstawała wyraźnie dziurka soute w smartfonie czy tablecie (to samo, na Neksusie 7, a nawet gorzej, bo jakość wyjścia jest tam poniżej krytyki jednak). Wspominałem o metalu, o ciężkim graniu? No właśnie. Przestrzenność jest tutaj umiarkowana, stereofonia tylko poprawna, trochę lepiej z reprodukowaniem efektu w osi tył-przód, ale nie ma się co oszukiwać, nie będzie to poziom droższych konstrukcji.


Wnioski?

Pozytywne. To tanie jak barszcz słuchawki, które świetnie sprawdzą się jako dodatek do czegoś lepszego, dodatek bardzo cenny, bo pozwalający – przykładowo – na granie na wynos (przy czym pamiętajmy, że napędzenie ich wymaga albo solidnego wzmocnienia w mobilnym źródle, albo dodatku pod postacią mobilnego wzmacniacza, czy wzmacniaczo/daka). Mając dobrej klasy, głównie jednak stacjonarne, słuchawki (np. K701 czy HD650), kupujemy takie RockMastery i mamy fajne, przenośne nauszniki. Są, nominalnie, zamknięte i choć tak nie do końca jak wspomniałem, to jednak izolują dużo lepiej od każdego, 30-40mm modelu nausznego, nadają się zatem do podróży, przemieszczania się środkami komunikacji miejskiej. Rock prezentuje się atrakcyjnie, nawet jeżeli sama realizacja pozostawia sporo do życzenia, to tutaj mamy to, co kluczowe: rytm, bas, szybkość (pod warunkiem właściwego napędzenia!), a jeszcze dochodzi naprawdę fajna góra. Wypada to w ogólnym rozrachunku całkiem przekonywająco, muzykalnie, choć droga do tego inna, niż ta wychodzona zazwyczaj przez inne konstrukcje. Encore zrobiło dobre, tanie słuchawki, uniwersalne w sensie wykorzystania – bo na wynos i do domu, do muzyki, jak i do gier, takie, które sprawdzą się świetnie jako pomocnicze, albo – jak ktoś nie ma potrzeb związanych z inwestowaniem w tor słuchawkowy, bo to nie jego działka, jako coś do bezbolesnego użytkowania. Znaczek dobry zakup się zatem należy , bo to dobrze zainwestowane 199 złotych.


Plusy:
- w tej cenie mamy dobry bas (nie różnicują tego zakresu jak droższe konstrukcje, ale atrakcyjnie to gra, ma masę, ma wolumen) oraz (zaskakująco) przyzwoitą górę
- nie mulą, grają przyjemnie, muzykalne nawet, ciemne, gęste brzmienie
- (zaskakująco) dynamiczne to, przy spełnieniu określonych warunków (patrz tekst)
- CENA
- wykonane bez zarzutu, materiałowo bardzo dobrze
- wyposażenie, z niewielkimi ale (krótki kabel)
- wygodne

Minusy:
- niewielkie mankamenty ergonomiczno-konstrukcyjne (niepełna izolacja, choć to te plusy dodatnio – ujemne), mechanizm regulacji…
- nie są muzycznie uniwersalne, niektóre gatunki kompletnie się tutaj nie odnajdą
- krótki kabel
- na wstępie mulą, ale dajmy im trochę czasu
- średnica jest dla Ciebie kluczowa? Kup inne słuchawki
- nie jest to rozdzielcze granie
- wysterowanie nie jest proste, wymagają odpowiedniego napędu

 

Dziękuję firmie Audiomagic za udostępnienie słuchawek do testu

Autor: Antoni Woźniak

Szok! Zapowiedź testu DACa ZOOM TAC-2. Thunderbolt w akcji

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
ZOOM TAC-2_4-tyt

Szok to mało powiedziane. Od paru dni słucham tego, taniego przecież, thunderboltowego interfejsu i wiecie co? Nie jestem w stanie znaleźć odpowiedniego określenia na to, co słyszę za pośrednictwem tego przetwornika. To nie jest subtelna różnica, to nie jest niewielki progres, czy po prostu inny sposób grania. Nie. To co potrafi to urządzenie definiuje u mnie na nowo skale ocen sprzętu audio, zmienia to, co do tej pory wydawało mi się pewne, czy przynajmniej na tyle oswojone, powtarzalne, że tworzyło jakiś punkt wyjścia w recenzowaniu sprzętu audio. Nie zastanawiałem się długo zatem, a że – jak wiecie – nie stosuje taryfy ulgowej dla testowanego u nas sprzętu (vide choćby Jitterbug opisany ostatnio), będę starał się znaleźć i opisać wady tego interfejsu, nie pomijając jednak najistotniejszego: THUNDERBOLT JEST BEZAPELACYJNIE LEPSZYM INTERFEJSEM OD USB W ZASTOSOWANIACH AUDIO. 

Niedowiarkom proponuję zabrać ze sobą swoje ulubione słuchawki, zabrać swoją ukochaną muzykę (byle nie były to mp3-ki, o czym za chwile) i gwarantuję, że po takim spotkaniu będziecie zbierać szczęki z podłogi. Ja sam zastanawiam się jak ten szok poznawczy opisać, jak się do tego wszystkiego ustosunkować. Zacznę od opisania skrótowo sprzętu, skrótowo, bo i tak przy okazji recenzji znajdziecie dokładny, szczegółowy opis, zresztą tutaj nie ma aż tak wiele do omawiania, bo to prosty w sumie DAC jest, z dodatkową funkcjonalnością interfejsu nagrywającego (Zoom to japońska firma specjalizująca się w rozwiązaniach dla muzyków, nie dla rynku audio tj. dla melomanów, audiofilii etc.). Także część funkcjonalności jest z punktu widzenia osoby wyłącznie słuchającej, nie tworzącej, pomijalna, a przeznaczenie tego ustrojstwa determinuje jego formę oraz ergonomię użytkowania.

Mamy zatem niewielkie, z ładnym, aluminiowym frontem (górą) / tyłem pudełko, z maksymalnie prostą obsługą, wyposażone w jedno uniwersalne pokrętło / przycisk wyboru. Na diodowym wyświetlaczu kontrolki wyboru źródła oraz 7 stopniowa skala wzmocnienia (poziomu gain) dla prawego, lewego kanału. Wciskamy pokrętło, mamy wybór – dwa wejścia z tyłu (jest jeszcze jedno, oznaczone jako instrument na przedniej ściance) XLR dla mikrofonu, dla instrumentów, a dalej wyjścia dla monitorów lub innego sprzętu audio (symetryczne, duży jack TRS), wreszcie dla słuchawek (ponownie przednia ścianka). Poza aluminium, jest dobrej jakości tworzywo sztuczne, na pierwszy rzut oka przypomina ten TAC-2 inny, dużo kosztowniejszy przetwornik Dual firmy Apogee (jakościowo w aspekcie materiałów, funkcjonalności oczywiście mocno się różnią). Samo pokrętło (potencjometr) to raczej rozczarowanie. Chodzi to to z luzem, mało płynnie, lekkie / plastikowe dodatkowo i… cóż, nie jest to najmocniejszy punkt tej konstrukcji. Sprzęt po paru minutach grania wyraźnie robi się ciepły. Co dalej? Konieczne jest zainstalowanie na Maku drivera, inaczej w ogóle komputer przetwornika nie zainicjuje. Żre energię z laptopa konkretnie. Opisywany DAC obsługuje dźwięk o parametrach 24/192, a w środku znalazła się kość ΔΣ C/A Asahi Kasei AKM AK4396 (która to potrafi także w pełni obsłużyć dane 1-bitowe DSD) oraz konwerter A/C Wolfsona. Oczywistym minusem jest niszowość (do czasu?) interfejsu, w praktyce oznaczająca wymóg posiadania komputera Mac (są drogie karty na pci-e do desktopów, Asustek ma laptopa z tym rozwiązaniem, bodaj Toshiba takie coś też wypuściła).

Interfejs TAC-2 zasilany jest z portu Thunderbolt i w odróżnieniu od USB nie powoduje to żadnego funkcjonalnego ograniczenia, problemu, jak to ma miejsce w przypadku USB DACów (tam zasilanie z magistrali generuje dodatkowe problemy związane z przenoszeniem zakłóceń z komputera – w przypadku ϟ nie ma o tym mowy!). Co ważne, ten interfejs daje nam nie 5V/100-150mA (2,5W) jak w USB 2.0, a 19V /550mA (9,9W), co oznacza że można za pośrednictwem ϟ nakarmić znacznie bardziej prądożerne urządzenia, co w oczywisty sposób nie pozostaje bez wpływu na interesującą nas tematykę. Optyczny interfejs (dopuszcza się miedziane kable, wtedy maks. 3m.) pozwala na całkowicie niezakłóconą transmisję danych z bardzo dużą szybkością, PRZY BRAKU OPÓŹNIEŃ. To kluczowa, wg. mnie sprawa, bo ϟ jest całkowicie niewrażliwy na zjawisko jittera, a zamiast teoretycznie 20ms (USB, w lepszych odtwarzaczach programowych skala kończy się na 50ms, a wybór takiego, najniższego ustawienia często generuje brak płynności odtwarzania muzyki) mamy 1~3ms (dla FW te wartości wynoszą 8~9ms). W teorii mamy zatem najlepsze komputerowe medium dla dźwięku, najlepsze, bo dysponujące ogromnym potencjałem wydajnościowym, przy jednoczesnej niewrażliwości na czynniki elektromagnetyczne pochodzące z transportu, ze źródła. Dodatkowe informacje, także o przyszłym ϟ 3.0 oraz USB C w zastosowaniach audio znajdziecie np. tutaj: http://proaudioblog.co.uk/2015/09/usb-3-vs-thunderbolt-interfaces/

Ok, to teoria, a jak wygląda praktyka? TAC-2 to wg. mnie najlepszy, komputerowy interfejs audio od strony brzmieniowej, który deklasuje większość tego (wszystko?), co do tej pory miałem okazję słuchać via USB. Testuję na ortodynamikach HiFiMANa (400) oraz Audeze (3) i jestem zaskoczony jak to potrafi grać. Nieważne co robię na komputerze, dźwięk płynie bezproblemowo, swobodnie i to jaki dźwięk! Rozdzielczość tego rozwiązania powala! Słuchałem Alt-J This is all yours (utwory Arrival in Nara oraz Nara) w jakości 24/48, mamy tam bzyczenie much, które są dobrze czytelne na solidnym przetworniku USB, ale w tym przypadku nie tylko te muchy włażą nam do prawego ucha (końcówka pierwszego utworu), to jeszcze słychać całą łąkę, słychać świergotanie ptaszysk i to wszystko dzieje się właśnie na planie, jest zawieszone w przestrzeni. Mikrodetale to mało powiedziane, bo mamy tutaj do czynienia z totalnym zanurzeniem się, przy jednoczesnym zachowaniu spójności, gdzie nie o analityczne, nie o superdetaliczne granie się rozchodzi. Rozdzielczość jest środkiem, nie celem. Nie dla wyczynu a dla budowania przyjemności, emocji oraz (jak to miało miejsce w przedstawionym przykładzie) dochodzi jeszcze wspomniana umiejętność reprodukowania niebywałej wręcz przestrzeni. Tu dźwięk jest swobodny, nic go nie ogranicza. To jest holograficzne, to jest magnetyczne, zniewalające granie. Dźwięk unosi się, nie jest przyklejony, jest powietrze, takie jakie można poczuć na monitorach bliskiego pola, gdzie jesteśmy – właśnie – zanurzeni. Do tego ta dynamika… opiszę jak się na tym słucha metalu w pełnej recenzji (pewnie będzie to aktualizacja tego artykułu, bo widzę, że mi właśnie wstępna recenzja spod klawiatury wychodzi). No Panie, Panowie, wracam bezwzględnie do słuchania metalu (słuchałem tego gatunku sporo, wrócę do tego za sprawą TAC-2 na pewno. Bo warto, po tysiąckroć warto!!!). Narkotyk.

A przecież słuchałem tego wszystkiego na słuchawkach! Fakt, takich, które tę przestrzeń potrafią pokazać całkiem nieźle, ale nadal na słuchawkach, a nie stacjonarnym stereo. Przyjdzie czas także na stereo. Po to właśnie stoi thunderboltowa stacja, którą niedawno opisałem. Teraz już wiem, że będzie to domknięcie stacjonarnego systemu, opartego od teraz na ϟ , przy czym nie wyklucza to grania na wynos (wspomniane zasilanie interfejsu z thunderbolta). Na marginesie, dobrze czasami przeprowadzić taki eksperyment, jak ten z moją czcigodną małżonką opisany w powyższym linku. Ktoś, kto (ciągle) nie analizuje, nie ma bagażu wiedzy zastępującego doświadczenie (teoria jest ważna, ale nigdy nie zastąpi naszych uszu, nigdy!), ktoś kto nie kieruje się wyłącznie teoretycznymi wywodami na temat, ktoś kto na świeżo potrafi podejść do zagadnienia, pomóc w ocenie, bywa nieocenioną pomocą (i niedocenioną, szczególnie w środowisku zainteresowanych, bo zazwyczaj roszczą oni sobie prawo do wygłaszania jedynie słusznych sądów). Jej reakcja była dla mnie dobitnym potwierdzeniem, że ϟ definiuje wiele rzeczy na nowo. Kocha słuchać, dzieli moją pasję, kierując się sercem, a nie (jak wyżej podpisany) sercem i rozumem. Bo ostatecznie, czym jest muzyka? Matematycznym zbiorem równań? Wynikiem chłodnej kalkulacji? Nie wydaje mi się….

To przekaz analogowy w tym sensie, że właśnie tak jak w przypadku słuchania analogowych źródeł nie ma tutaj cienia cyfrowego osuszenia, odarcia dźwięku z jego bogactwa wybrzmień, faktur, tego cholernego ujednolicania towarzyszącego „cyfrze”. Kapitalna sprawa! Tu bęben gra jak bęben, taki wokal jest tak różnorodny, tak odmienny, tak intrygujący w swoim niepowtarzalnym, oryginalnym brzmieniu, że człowiek łapie się, że chce od nowa przesłuchać wszystko czego do tej pory słuchał. Tu nie ma miejsca na nudę, każda kolejna płyta to de facto odkrywanie materiału na nowo. No szok! Znakomite jest także to, że ϟ daje nam w praktyce coś, co niweluje jedną z najważniejszych wad komputerowego audio – wpływ dziesiątek zmiennych, czynników po stronie transportu, na efekt końcowy, na jakość brzmienia. Wystarczy wybranie interfejsu w ustawieniach systemowych / odtwarzaczu i transport nie będzie wg. mnie żadną zmienną, nie będzie miał wpływu na to, co usłyszymy. Zamiast szukać poprawy w tym, co w niedoskonałym z definicji rozwiązaniu (USB) kuleje, gdzie stosując protezy, pomysły z pogranicza audio voodoo, staramy się naprawić to co ułomne, można w przypadku omawianego przetwornika skupić się na tym co istotne: na jakości samej muzyki, materiału, tego co dostarczymy elektronice do reprodukowania. Koniec z wymagającym wiedzy konfigurowaniem software. Ideał?

Także ja już wiem, że nie ma powrotu, w tym sensie, że będę z tego interfejsu korzystał namiętnie i będzie moim punktem odniesienia. Tak to wygląda. W ciemno nabyłem i nie żałuję. Zalecam, naprawdę po stokroć zalecam wycieczkę do jakiegoś sprzedawcy (są te produkty w dystrybucji w Polsce, można pewnie sprawdzić jak to gra) i przekonanie się osobiście jak gigantyczny progres towarzyszy przesiadce na interfejs ϟ wobec tego, co oferuje USB. To są czytelne, bardzo łatwe do zauważenia zmiany. Jak wspomniałem, to najtańszy z interfejsów ϟ , które można obecnie zakupić na rynku. Jego cena (jakieś 1300zł) jest przykładowo niższa od praktycznie każdego DACa z USB opartego na szeroko wykorzystywanej kości C/A ESS9018 Sabre (często z konwerterem USB XMOS lub Vinyl firmy VIA). Trudno nie opisać tego inaczej, jak jakiś błąd w systemie, bo przecież zmiany w audio to zazwyczaj powolna ewolucja, pełna ślepych ścieżek, przy jednoczesnym (jakże, niestety częstym) wodzeniu po manowcach. Aha – i nie słuchajcie na tym mp3, bo nie warto. Mam tu na myśli naprawdę podłej jakości materiał, który może był strawny na jakimś mocno ujednolicającym brzmienie sprzęcie, ale tutaj to nie ma po prostu żadnego sensu. Jakie szczęście, że teraz dobry materiał to nie problem, także w sensie wygodnego dostępu do niego. Mamy Tidala, mamy takie rozwiązania jak ekosystem Roon, mamy może niewiele, ale stale nam przybywającej, muzyki nagranej, zapisanej w najlepszej jakości (hi-res, dsd). Słuchając Tidala na ϟ mam jakość w pełni akceptowalną, taką, którą pozwala cieszyć się ogromnym potencjałem opisywanego sprzętu. Lepszy materiał? Bajka! Tylko jak do tego wszystkiego odnieść dotychczasową skalę ocen, to co było do tej pory punktem wyjścia w przypadku grania z pliku, grania z komputera (szerzej: komputerowych źródeł).

No właśnie, jak?

» Czytaj dalej

Schiit Mjolnir 2 – kropka nad i. Nasza recenzja…

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
Mjolnir 2_1

Mjolnir 2 to coś zupełnie innego od poprzednika. To tak inne od strony funkcjonalnej oraz brzmieniowej urządzenie, że ta dwójka w nazwie może wprowadzać w błąd. Bo tu nie o modyfikacje, o kontynuacje chodzi, a w praktyce o zupełnie nowy sprzęt. Mjolnir 2 nie jest tylko, czy w ogóle, nie jest wzmacniaczem słuchawkowym głównie, a czymś znacznie, znacznie bardziej uniwersalnym, użytecznym. To przedwzmacniacz. I to nie byle jaki przedwzmacniacz, bo choć nie podepniemy pod niego wszystkich klamotów (w sumie, po co nam ich aż tyle? ;-) ), to jest on przygotowany do tego, by pełnić najważniejszą funkcję w systemie, być łącznikiem między źródłem a końcówką mocy. To fundament. Według mnie na tyle udany fundament, że można w oparciu o ten przedwzmacniacz/wzmacniacz słuchawkowy zbudować cały, główny system i tego już nie ruszać, tzn. nie ruszać tego elementu, bo zwyczajnie nie będzie takiej potrzeby. To cholernie dobre pre, tak dobre, że właśnie ta funkcjonalność staje się równie ważna (co najmniej) co napędzanie słuchawek. Mjolnir z wyspecjalizowanego komponentu (wspominałem w zapowiedzi – miałem okazję zapoznać się, słuchać poprzednika) przeistacza się w drugiej generacji w niezbędny element całego toru. Nie jest to, co muszę podkreślić, produkt pozbawiony wad. Parę rzeczy można by poprawić, o czym przeczytacie poniżej, ale patrząc przez pryzmat ceny oraz unikalnej funkcjonalności… te wady niczego w ostatecznej ocenie nie zmieniają, bo da się z nimi żyć, a bez Mjolnira dwa naprawdę trudno (przeżyć) ;-) I to jest coś, co najlepiej charakteryzuje sytuację w jakiej pozostał osierocony recenzent po odesłaniu tytułowej skrzynki.

Oczywiście sprawdziłem Mjolnira 2 zarówno jako napęd dla słuchawek (symetryczny tor z LCD3 oraz niesymetryczny z HD650, K701 oraz HE400) jak i (wiele dni właściwie… głównie) w roli przedwzmacniacza, podpinając skrzynkę do końcówki mocy NADa (źródło -> Mjolnir połączenie zbalansowane, końcówka niezbalansowana). Podpiąłem także do drugiego kompletu wejść, liniowo DAC/amp mobilny HA-2 Oppo, sprawdzając co wniesie do brzmienia taka konfiguracja także ze słuchawkami mobilnymi w torze (IEMy oraz wokółuszne Momentum pierwszej generacji). Innymi słowy, sprawdziłem kompleksowo możliwości tego klamota. Udało się (nawet), niestety tylko na chwilę (godzin dwie i pół… dwie doby w sumie, po parę godzin) sprawdzić jak gra wsad LISST (Linear Integral Solid-State Tubes). Bez tego, test byłby cokolwiek niekompletny, żałuję tylko, że tak pobieżnie, bo krótko słuchałem tranzystorowej konfiguracji. Tak czy inaczej, to właśnie możliwość modyfikacji tego urządzenia za pomocą wymienionego powyżej modułu, transformacji z hybrydy lampowej na czysty tranzystor, jest czymś, czego nigdzie indziej nie znajdziecie. To, wraz ze wspomnianym pre, pozwala na bardzo szerokie możliwości dopasowania brzmienia Mjolnira 2 do własnych potrzeb, upodobań. Tym razem nie chodzi tylko o wymianę baniek, ale całkowite, a przynajmniej daleko idące zmiany w brzmieniu, gdy w miejsce lampek wylądują moduły LISST. Rzecz jasna wszystko to nie miałoby większego znaczenia, nie miałoby sensu, gdyby ten sprzęt nie oferował tego, co każdy dobrej klasy przedwzmacniacz MUSI oferować na wstępie: CZARNEGO TŁA. Sprawdziłem to bardzo dokładnie, podłączając w różny sposób swoje przetworniki, korzystając z różnych, także bardzo czułych słuchawek. Końcówka wraz z testowanymi Sapphire 23 Pylona jest także wyczulona na najmniejsze nawet zmiany w systemie, ze starym przedwzmacniaczem 1020 słychać na wysokich poziomach delikatny szum (cóż, to że ten antyczny sprzęt tak dobrze gra, a jego przedwzmacniacz gramofonowy jest wg. mnie najlepszym elementem tej konstrukcji, to i tak mistrzostwo świata – klasowy vintage!), w przypadku Mjolnira 2 nic, zero, null. Optymalne warunki, aby w ogóle zacząć grać. Miałem wątpliwości, czy sama konstrukcja, te możliwe modyfikacje, nie wpłyną na ten parametr, czy nie będzie to klasyczne „coś za coś”.

Nie w tym wypadku. Zaostrzyłem apetyt? Mam nadzieję. Zapraszam zatem do dalszej części recenzji, opisującej tytułowego bohatera…

» Czytaj dalej

Definitive Technology Symphony 1 recenzja sys. słuchawkowego

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
Symphony1_1

Tak, to nie pomyłka, bo czym są pojawiające się jak grzyby po deszczu (popatrzcie na naszą relację z CES, na zapowiedzi nowych produktów, na to co pojawia się w katalogach wielu producentów słuchawek) słuchawki wyposażone w – umownie – wszystko, wszystko co pozwala, bez względu na źródło, cieszyć się muzyką i to (zazwyczaj) na bardzo wysokim poziomie jakościowym? No właśnie, słuchawki bezprzewodowe, z wbudowany dakiem, z własnym wzmacniaczem oraz całym zapleczem (procesory dźwięku, korektory parametryczne, układy aktywnego niwelowania hałasu, obsługa specjalnych presetów etc.) to właśnie kompletne rozwiązanie, które pozwala dowolne źródło muzyki traktować jako transport, którego wpływ na brzmienie ogranicza się do obsługi formatów, umiejętności odtworzenia materiału. Cała reszta spoczywa na słuchawkach. To one są w centrum, zawsze były (w końcu to jakimi dysponują przetwornikami jest zawsze kluczowe), jednak teraz ich rola jeszcze wzrasta, jest decydująca. I nie dotyczy to tylko nauszników, ale także IEMów, co pokazały targi w Las Vegas. Obecne możliwości miniaturyzacji pozwoliły na opracowanie dokanałówek wyposażonych we wszystkie, wspomniane powyżej udogodnienia. Niesamowite.

W przypadku większych, na czy wokółusznych słuchawek, stworzenie czegoś takiego wydaje się (nieco) prostsze. Fakt, mamy więcej miejsca na zajmujący wiele przestrzeni, nieodzowny element w postaci baterii (bezprzewodowość), możemy upchnąć to wszytko, jednak – nie zapominajmy – w takich słuchawkach montuje się dużo żarłoczniejsze przetworniki/głośniki, a te trzeba w odpowiedni sposób nakarmić. I nie jest to proste. Generalnie widzę dwie, równoległe drogi rozwoju słuchawkowej branży. Bezprzewodowe produkty, które z czasem zaczną dominować oraz przewodowe, ale nie analogowe, a cyfrowe słuchawki, czerpiące energię oraz dane ze źródeł: komputerów, smartfonów, tabletów, wyposażone we wszytko, co można sobie wyobrazić, minus moduł łączności oraz zbędny w takiej sytuacji akumulator. Możliwości energetyczne nowych typów interfejsów (mam tu na myśli głównie USB-C / Thunderbolt 3, wspólny port z widokami na jedno, uniwersalne złącze) pozwolą swobodnie zasilić słuchawki i to nie tylko takie, mobilne, ale także takie bardziej wymagające. Zresztą, popatrzcie jak wyglądają nowe, flagowe modele HiFiMANów …te słuchawki da się napędzić niewielkimi, wbudowanymi w przenośną elektronikę, wzmacniaczykami. To też trend.

No dobrze, ja tu baju, baju o przyszłości słuchawkowego segmentu, a gdzie te Symphony 1, zapytacie? No właśnie, są, a raczej od paru tygodni są i powiem Wam, że praktycznie zastąpiły wszystko inne, nie tylko przez wzgląd na konieczność ich przetestowania, ale także z tego powodu, że są… takie dobre. To pierwsze i w ogóle jedyne słuchawki w ofercie Devinitive Technology i od razu bardzo udane. Co prawda ten producent jest u mnie bardzo wysoko, wspominałem o przetestowanych produktach w zapowiedzi, które wywarły bardzo pozytywne odczucia, ale przecież to, że komuś wychodzi jeszcze nie oznacza, że nie może podwinąć się noga. Nie tym razem! Symfonie jedynki to słuchawki od strony brzmieniowej, zastosowanych przetworników, bardzo porządne, dojrzałe, mogące swobodnie rywalizować z wieloma produktami takich specjalistów jak AKG, Sennheiser czy Bose, a jednocześnie mające w zanadrzu parę ciekawych rozwiązań, które wpłynęły znacząco na ich finalną ocenę. Zatem, do rzeczy (bez skojarzeń ;-)

» Czytaj dalej

Sapphire 23 – zapowiedź testu najnowszych podłogówek Pylon Audio

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
Szafiry 23_9

Sapphire 23 dotarły parę dni temu i grają. Jak grają? Na razie, po wstępnym wygrzaniu mogę napisać o trzech rzeczach, które udało się zauważyć: po pierwsze, mimo filigranowej konstrukcji (to najmniejsze, najbardziej kompaktowe kolumny w rodzinie Szafirów) potrafią bardzo przekonywająco artykułować niski zakres, basu jest wystarczająco dużo i jest to bas wysokiej próby… nie ma, jak w wielu podstawkowych kolumnach, potrzeby domyślania się, że tam na dole też coś się dzieje. Nie jest fizjologiczny, jak w dużych paczkach, a jednak wyraźnie akcentowany i stanowi (co jest dla mnie pewnym zaskoczeniem, bo spodziewałem się trochę innego grania) podstawę, fundament, na którym budowany jest przekaz. To zaskakujące, patrząc na formę, na wąski front z dwoma, niewielkimi przetwornikami nisko-średniotonowymi. Pewną wskazówką, dlaczego tak to gra, jest umieszczenie głośników – dolny odseparowany od górnej sekcji, zawieszony w obudowie nisko, zamontowany na wysokości portu BR wyraźnie wzmacnia niskie i wraz z odpowiednim ustawieniem kolumn (wystarczy, wg. mnie ok 30-40 centymetrów od ściany, jednak nie mniej niż 20-30) mamy to co powyżej – bardzo ładny, niski zakres, który jest tutaj wyraźnie aktorem pierwszoplanowym.

…po drugie zaś, te kolumny umiejętnie budują nastrój, potrafią wytworzyć intymną atmosferę, bo – podobnie jak monitory bliskiego pola, nic nie tracą (z umiejętności) grając kameralnie, na niskich poziomach głośności. To spora zaleta, bo wiele podłogówek, tak naprawdę zaczyna grać, ożywa przy potencjometrze ustawionym na pozycji godzina 11 i dalej. Tu jest inaczej. Oczywiście nie ma problemu z głośnym słuchaniem, Sapphire 23 potrafią grać bardzo głośno bez wysiłku, bez kompresji, wyraźnie artykułując co trzeba, jednak wg. mnie te głośniki idealnie trafią w gusta osób zorientowanych na słuchanie muzyki za pośrednictwem niewielkich monitorów, lubiących przekaz osadzający się na bliskim, intymnym przekazie, gdzie (w monitorach) główną rolę pełni średnica (tu też jest przepyszna, jednak jw. bez szczupłego, czy w ogóle nieobecnego basu jak w małych podstawkach), gdzie ważną rolę odgrywa bardzo plastycznie pokazana scena, przestrzenność ocierająca się o holografię. Tu też (po trzecie) ta przestrzeń buduje, wraz z pięknymi wokalami możemy mówić o monitorowym graniu przeskalowanym do – jednak – większego pomieszczenia, po prostu salonu, w którym gramy na modłę tego, co znamy z gabinetowego słuchania, ale właśnie w dopasowanej do nowych realiów formie.

Bardzo mi się to podoba, bo jestem gorącym zwolennikiem niewielkich zestawów, a Sapphire 23 porównuję do moich ulubionych, podstawkowych Topazów. Te monitorki bliskiego pola to właśnie taka, gabinetowo-biurkowa konstrukcja. Inne, tego typu konstrukcje: od ATC (7-ki) oraz od Amphiona (Iony), które miałem okazję słuchać dłużej skłaniały mnie do prostego wniosku: to jest moje granie, mój dźwięk, mój w tym sensie, że odnajduje się w takim kameralnym, bliskim, namacalnym przekazie, gdzie (co prawda) niski zakres jest czymś, co występuje domyślnie, a nie „organicznie”, ale całość jest koherentna, spójna, a każdy kolejny album to uczta dla zmysłów. To zresztą, patrząc obiektywnie, coś co łączy moje zamiłowanie do słuchawek (które, przecież, z natury swojej, są specyficznym medium dla dźwięku, w określony sposób budując przekaz… zawsze, chyba że mówimy o wynalazkach takich jak K1000, ale pomijam wyjątki od reguły) ze słuchaniem muzyki na zestawach głośnikowych. Nie oznacza to, że nie lubię dużych paczek, że to nie moje granie, ale jednak jest coś, co preferuję,  do czego się skłaniam to ten dźwięk blisko ucha, podany bezpośrednio, albo (jak w monitorach) w niewielkiej odległości, takiej biurkowej przestrzeni, takiej „siedzę sobie przed monitorem(ami)”. Tymi do patrzenia, jak i tymi do słuchania. No dobra, a bas, basior, o którym tak często gardłuję, opisując audio produkty? Cóż, odnośnie basu to …mam dwa suby, a kolekcja słuchawek wskazuje, że można mnie swobodnie nazwać „bass-headem”. ;-)

Niby forma na to wskazuje, ale Sapphire 23 mogłyby inaczej, bardziej jak więksi bracia (przecież 31-ki grają inaczej – miałem jakiś czas temu okazję dłużej posłuchać), a to według mnie zupełnie inne akcentowanie, choć w jednym punkcie jednak są zbieżne do większych modeli z linii. Potrafią grać bardzo dynamicznie, szybko reagując na zmiany tempa. Fajnie, bo to coś, co w niektórych gatunkach muzycznych jest nieodzowne, stanowi istotę, a ta cecha większych kolumn z szafirowej linii jest tutaj jak najbardziej obecna. Wreszcie mikrodetale, szczegółowość, coś co stanowi jedną z głównych cech monitorowego grania – wgląd w nagranie (studyjny, ale – w przypadku kolumn, które wybieram – nie analityczny, czytaj nie taki który jest pozbawiony emocji, nie zimny, czy labolatoryjny) to coś, o czym napiszę w samej recenzji, bo tutaj dźwięk wyraźnie otwiera mi się wraz z adaptacją kolumienek (tak, to właśnie kolumienki są, a nie paczki… bo takie slim & fit są) i początkowo, wygrzewając chciałem już coś napisać w tym względzie, ale bym przestrzelił. Trzeba będzie więc poczekać z ostatecznymi wnioskami, bo to co powyżej, to wstępne spostrzeżenia po kilkunastu godzinach krytycznego, nocną porą słuchania (wcześniej, przez dwie doby kolumny odtwarzały w pętli materiał, grając bez mojego udziału).

Poniżej mini galeria prezentująca Pylon Audio Sapphire 23 uzbrojone w kolce (bardzo, bardzo polecam, bo po pierwsze mamy nisko osadzony jeden z głośników nisko-średniotonowych, po drugie ta, filigranowa w formie, konstrukcja aż się prosi o zaaplikowanie takich dodatków)…

» Czytaj dalej

Tesla w uszach. Test dokanałówek A&K T8ie z AK120 II

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
Tesle_2

Czy mówienie o mobilnym graniu na high-endowym poziomie w ogóle ma sens? Czy to nie jest nadużycie, nadużycie związane z samą specyfiką takiego konsumowania muzyki? Przecież poruszając się gdzieś, przebywając w środowisku totalnie nieprzyjaznym kontemplacji (centrum miasta, środki transportu publicznego etc.) nie ma szans nie tylko na odtworzenie domowej kanapy (bo niby jak?), ale także nasze zmysły, nasza głowa zaprzątnięta jest innymi sprawami – jednym słowem, słuchamy czegoś „w tle”, bez skupiania się na muzyce, bez angażowania się. Niby tak to właśnie wygląda, niby nie ma tu miejsca na słuchanie w skupieniu, na zaangażowanie. Niby.

Dzisiaj słuchawki, mobilne granie to nie margines, to nawet nie jedna z opcji, a GŁÓWNA OPCJA, często jedyna, na pewno najbardziej popularna, rozpowszechniona forma słuchania muzyki. Smartfon jako główne źródło, czasami jedyne plus jakieś dokanałówki… tak to właśnie obecnie wygląda. Stąd wynika prosty wniosek – jeżeli nasz czas obcowania z muzyką w dużej mierze to czas spędzony z czymś w uszach lub czymś na uszach, jeżeli nie mamy zwyczajnie czasu, możliwości na słuchanie stacjonarne, za pośrednictwem kolumn to warto przewartościować, zmienić nastawienie do mobilnego grania. Wymienione problemy, ograniczenia oczywiście nie znikną, natomiast na rynku pojawiają się produkty, które pozwalają skutecznie symulować optymalne warunki (za optymalne uznaję dopasowany akustycznie pokój z aparaturą stacjonarną, gwarantujący bardzo wysoką jakość reprodukcji dźwięku). Produkty z kategorii „granie na wynos”. Testowaliśmy wiele takowych na HDO i nie jest dla nas zaskoczeniem, że przenośne odtwarzanie może zbliżyć się jakościowo do wspomnianej „referencji”. Może.

Przetestowany zestaw jest takim właśnie przeniesieniem tego co znamy z wygodnego fotela do zupełnie innego wymiaru, przenośnego wymiaru. Koszt takiego zestawu to koszt bardzo solidnego, stacjonarnego sytemu audio z dobrym źródłem, niezłymi (a nawet nie tylko niezłymi, ale bardzo dobrymi) kolumnami. Co więcej, taka inwestycja będzie konieczna, by w ogóle zakup T8ie, pierwszych dokanałówek wyposażonych w technologię Tesla, w ogóle rozważać. Bo jak już zapłacimy za nie tyle, ile wołają, to bez zbalansowanego połączenia z jedynym, firmowym źródłem (czytaj do wyboru jeden z „kałachów” tzn. odtwarzaczy AK II-ej gen… 100/120/240/380) cała zabawa nie ma sensu. Dlaczego nie ma? O tym przeczytacie poniżej*…

» Czytaj dalej

Audeze LCD-X, czyli tam gdzie emocje zastępuje wierność przekazu

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
LCD-X a

Tytuł zdradza sporo, prawda? No właśnie, tytułowe słuchawki mogłem bardzo dokładnie porównać z redakcyjnymi LCD-3 i nie miałem wątpliwości, że te dwa modele to zupełnie inna filozofia, inny pomysł na brzmienie. Powiem więcej, te nauszniki w ogóle nie przypominają mi żadnych z dotychczas testowanych na HDO, a testowałem wszystkie modele poza zamkniętym XC. Amerykanie stworzyli coś, co wedle ich zapewnień, ma stanowić nową jakość, referencyjną jakość i w pewnym sensie tak właśnie jest. Tyle, że wszystko jest subiektywne i określenie referencyjny (tzn. jaki? ;-) ) może oznaczać bardzo różne rzeczy. Dla mnie to coś, co nie tylko znakomicie reprodukuje dźwięki, bez zarzutu prezentuje muzykę, gdzie nie ma się po prostu do czego przyczepić. Dla mnie referencja to zaangażowanie, to emocje, to coś co nazwałbym magnetyzmem, siłą przyciągania, która to powoduje, że właśnie te słuchawki, ten wzmacniacz, te kolumny preferujemy, wybieramy, mówimy „mógłbym z nimi żyć”. To bardzo subiektywna ocena, dlatego często za referencję uznajemy coś całkowicie innego – aptekarską detaliczność, wzorową neutralność, studyjny (w sensie wierny) sposób przekazywania informacji zawartych w utworze. Niekoniecznie, a nawet rzadko idzie to w parze z tym, co wymieniłem powyżej. Oczywiście jedno w połączeniu z drugim można by uznać właśnie za „referencję”, ale cóż… świat nie jest doskonały, nie ma czegoś takiego jak 10/10 (to ocena zarezerwowana dla Stwórcy, as himself ;-) ) czytaj, nie da się we wszystkim dojść do absolutnej perfekcji. Dlatego też, wiele osób z branży, dziennikarzy skłania się do takiego właśnie, opartego na aptekarskich wyliczeniach, na pomiarach, definiowania czym jest, a czym nie jest referencja.

LCD-X są słuchawkami, które komunikują nam niezwykle wiernie to, co zapisano w pliku, na nośniku, wszystko jest w nich ułożone, poukładane, równe, bezbłędne wręcz, całkowicie pozbawione czegoś, co nazywam „wkładem własnym”. To oczywiście dla purysty bardzo miłe określenia, gotowa rekomendacja, coś czego szuka, co rzadko występuje w przyrodzie. Myślę, że poza studyjnymi słuchawkami, z których wiele gra w takiej manierze, trudno będzie znaleźć na rynku nauszniki konsumenckie, które prezentowałyby podobny poziom neutralności. W tym wypadku idzie to w parze z bardzo letnim odbiorem. Tak, nie ma tutaj miejsca na wulkany emocji, ba nie ma zaangażowania typowego dla dużo obiektywnie gorszych, wielokrotnie tańszych słuchawek z… wkładem. Takie HD650, takie K701 potrafią znacznie bardziej wciągnąć w to, co dociera do uszu, znacznie mocniej zaangażować słuchacza, z drugiej strony to LCD-X pokazują (tak to bardzo, bardzo umowne stwierdzenie, ale w tym wypadku zasadne) całą prawdę. Wierność przekazu, jego bezstronny, precyzyjny przekaz jest na pierwszym bezsprzecznie miejscu. I tak to właśnie wygląda, nie inaczej. To spore zaskoczenie (początkowo), ale też tylko na początku, bo wraz z upływającymi dniami, gdy X-y grały na głowie, uświadomiłem sobie, że producent chciał w przypadku tych słuchawek rozszerzyć swoją bazę, wprowadzić do oferty INNY produkt. Inaczej grający, zupełnie nie tak jak dotychczas, będący dla dotychczasowych modeli antypodami, jednocześnie oferujący na tyle wysokie kompetencje, że – faktycznie – w połączeniu z wymienionymi cechami stanowiący właśnie referencję.

To wg. mnie dobry wybór dla mojego kolegi, kolegi spędzającego godziny w Serato, z mikserami, z całym DJ-owym zapleczem pod ręką. Bo te słuchawki właśnie będą w tym przypadku super precyzyjnym narzędziem do tworzenia, gwarantującym optymalne środowisko pracy dla takiej osoby. Od razu sobie o nim pomyślałem, ale nie tylko o nim. Znam kogoś, kto patrzy na muzykę jak na matematyczną układankę, któremu pasuje chłodna analiza, naturalistyczna precyzja, kto szuka zupełnie odmiennych klimatów niż niżej podpisany. Czy to źle? Czy to jest mniej wartościowe, czy gorsze od tego mojego emocjonalnego podejścia do muzyki? Nie mogę tego obiektywnie ocenić, dla mnie to pewna sprzeczność, ale wiem, że znajdą się argumenty na obronę tej innej, odmiennej koncepcji czerpania przyjemności z muzyki. A przecież to właśnie moja, tylko moja wrażliwość, moje odczucia decydują o wyborze, ocenie, tylko one się finalnie liczą. Można zatem mówić o różnych, bardzo odmiennych drogach prowadzących do jednego, wspólnego mianownika, którym jest słuchanie takie, jak lubię, takie jakie MI najbardziej odpowiada. Tylko tyle i aż tyle. LCD-X są słuchawkami nie dla mnie, ale na pewno dla wielu szukających zupełnie innych akcentów, czegoś do czego ja nie przywiązuje takiej (albo w ogóle) wagi. W sumie, było to bardzo ciekawe doświadczenie, bo mogłem poukładać sobie w głowie swój system oceny, swoje priorytety, a to wszystko dzięki tytułowym nausznikom.

A konkretnie…

» Czytaj dalej

Bezprzewodowy olimp? Test słuchawek Sennheiser Momentum Wireless

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
Momentum BT_3

Czym są nowe, bezprzewodowe słuchawki Sennheisera, model Momentum Wireless Over-Ear? Czy to po prostu kolejne, bluetooth’owe nauszniki, może lepsze od wszystkiego co do tej pory pokazano, ale nadal coś, co może być tylko tłem dla rasowych, wysokiej klasy modeli na kablu? Czy transmisja sinozębna wreszcie daje się pogodzić z bezkompromisową jakością (przez którą rozumiem strumieniowanie muzyki o jakości bezstratnej)? Dodatkowo, czy aktywne systemy tłumienia odgłosów z zewnątrz to coś, co może przekładać się na zauważalny wzrost jakości dźwięku, na lepsze możliwości reprodukowania muzyki, czy też systemy ANC to po prostu coś, co ma „tylko” za zadanie zwiększyć komfort słuchania w zatłoczonych, głośnych lokalizacjach wielkich miast?

Sporo pytań, prawda? Część stawiam po raz pierwszy, bo do tej pory słuchawki bezprzewodowe i jakość były domeną (wyłącznie) radiowych produktów Sennheisera. Drogie, świetne nauszniki do użytku domowego z serii RS potrafiły przekonać największych sceptyków, że bez kabla też się da. Pamiętam, na marginesie, jaką konsternację wywołało kiedyś, na AudioShow, pytanie jednej z osób podczas prezentacji wtedy nowego, nowatorskiego, high-endowego streamera WiFi francuskiego Devialeta. Pytanie techniczne o możliwe pogorszenie jakości w przypadku braku kabla (pierwsza wersja tego systemu w ogóle była pozbawiona LANu, było tylko WiFi jako medium dla sygnału audio), o opóźnienia, o kompresję, o interferencje, wreszcie o rzekomą niemożność przesłania w ten sposób muzyki w trybie bitperfect, a więc w pełnej zgodności bitowej (bo przecież każda transmisja obarczona jest błędami, część pakietów ginie etc… na marginesie dotyczy to każdej transmisji, także tej kablowej via WAN/LAN). Się porobiło, dyskusja szybko przerodziła się niemalże w pyskówkę (co pokazuje jak duże emocje wywołuje wśród ludzi tematyka związana z jakością dźwięku – tutaj zazwyczaj od razu robi się gorąco, co można wytłumaczyć tylko w ten sposób, że często, bardzo często poruszamy się po omacku, gdzie wiele rzeczy nie jest w pełni jasnych, gdzie psychoakustyka ma takie samo znaczenie, jak parametry techniczne, pomiary, warunki w jakich się muzyki słucha i co tam jeszcze).

Dlaczego o tym pisze na wstępie? Bo wiem jak trudno przekonać nieprzekonanych, jak wiele osób „wdrukowuje” sobie jakieś „prawdy”. Jedną z nich jest np. ta, że skompresowane stratnie ze źródła o nienagannej jakości pliki nie mogą brzmieć dobrze. One brzmią dobrze. Kolejna „prawda” to Bluetooth nie może służyć do transmisji audio, tzn. tej właściwej, koszernej, jakościowo bez zarzutu transmisji. Dzisiaj nie jest to wcale takie oczywiste jak jeszcze przed paroma laty, kiedy to królował profil A2DP, z kodekiem SBC, a do tego strumieniowało się muzykę w naprawdę podłej kompresji, z iTunes (przed Remastered for…), z torrentów, czy wcześniej jeszcze z Napstera. Bardzo wiele się tu zmieniło i to zmieniło na lepsze. Dzisiaj standardem jest jakość 320kbps w serwisach streamingowych, dzisiaj normalne jest, że kupiona mp3/AAC musi być jakościowo zbliżona do wydawnictwa na płycie CDA. I faktycznie nie mówimy tutaj o wcześniej nadużywanej „jakości CDA”, tylko faktycznie o starannie przygotowanym materiale. Poza tym Bluetooth to dzisiaj jakość w pełni odpowiadająca transferowi bezstratnemu via WiFi (a szerzej, bezprzewodowe medium nie stanowi ograniczenia w budowie nawet high-endowych rozwiązań, o czym nie raz, nie dwa informowaliśmy na naszych łamach). Kodek aptX wszystko zmienia, bo nie tylko gwarantuje skrajnie małe opóźnienia transmisji, ale także w praktyce oferuje transfer odpowiadający strumieniowi bitów w ramach standardu czerwonej księgi (1411kbps, bezstratny format WAV). Stosuje się co prawda kompresję, ale parametry odpowiadają specyfikacji przewidzianej dla płyty kompaktowej. Dzisiaj toczy się dyskusja o prymacie plików hi-res, o ich praktycznym zastosowaniu w kontekście różnic między tym, co oferuje CDA (16/44) a zapis 24 bitowy o większej częstotliwości próbkowania. To coś, czego nie chcę w tym miejscu poruszać, bo o czym innym tutaj będzie, choć o plikach hi-res także przeczytacie, przeczytacie bo taki materiał stanowił ważny element testu bezprzewodowych Senków.

Trochę się w tym wstępie rozpisałem, teoretycznie, za co przepraszam, czas wrócić do meritum. Nowe Momentum (pierwsze wrażenia pod tym linkiem) bez druta, to tak naprawdę nie tylko (najważniejsza z użytkowego punktu widzenia) transmisja bezprzewodowa, to także słuchawki wyznaczające według mnie kierunek rozwoju dla tego typu produktów, a być może nawet szerzej dla całego segmentu słuchawkowego rynku. I nie przesadzam tutaj z tą przełomowością, bo dostrzegam potencjał zastosowanych w tej konstrukcji rozwiązań, rozwiązań które mogą całkowicie przewartościować, zmienić branżę. Chodzi tutaj zarówno o bezprzewodowość, jak i systemy ANC oraz – bardzo ważne – o integrację przetworników C/A w samych słuchawkach, o cyfrową transmisję dźwięku ze źródła, także „po kablu” do nauszników. To może przeorientować rynek, wprowadzić zupełnie inną, nową kategorię sprzętu służącego reprodukcji dźwięku…

AKTUALIZACJA: Niestety, okazuje się że słuchawki mają problem z transmisją via BT. U mnie problem pojawia się sporadycznie, jednak ktoś, kto zainstalował sobie nowe wersje OSX (Yosemite, El Capitan w wersji beta) będzie narażony na spore problemy. Częsta utrata połączenia, chwilowe przerwy w odtwarzaniu (wszystko transmisjja bezprzewodowa) to jak opisują użytkownicy „chleb powszedni”. Sprawdzę jak to wygląda w przypadku naszego red. egzemplarza niebawem (nadal korzystam z OSX 10.9) i podzielę się spostrzeżeniami. W przypadku iPhone z problemami we współpracy spotkałem się sporadycznie (raz na parę dni), z Nexusem natomiast nieco częściej, choć tutaj winiłbym leciwego już Asusteka (N7), który ma problemy ze stabilnym działaniem. Tak czy inaczej, firma wspomina o dużym programie naprawczym na przełomie sierpnia i września, jaki miałby być wdrożony. Ponadto, teoretycznie, słuchawki można aktualizować via USB, z tym że obecnie nie ma żadnych łatek, upgrade na stronie. Czekamy zatem na to, co przyniesie przyszłość. 

AKTUALIZACJA 2: Nadal nie rozwiązano problemu z łącznością po BT. To bardzo poważnie obniża ocenę tych słuchawek. Sennheiser ma problem. Ostatnio, w otwartej przestrzeni, dałem za wygraną. Słuchawki słuchane na AK120II bezprzewodowo, były praktycznie bezużyteczne. Każdy utwór to dropy, na iP5S z iOS9.1 nieco lepiej, ale nadal całkowicie nieakceptowalne.  Po raz pierwszy zmieniam ocenę, mimo wybitnie dobrej jakości na kablu (także via USB w trybie wbudowanego DACa). To są słuchawki bezprzewodowe, nie przewodowe i za to się tu płaci. Wstyd. Program naprawczy (nowa wersja 2.0) bardzo się opóźnił, co gorsza pierwsze informacje od użytkowników niejednoznaczne (u niektórych nadal występują problemy). W El Capitan (OSX 10.11) gra już bez dropów, przykładowo, ale tylko SBC (brak możliwości wybrania kodeka aptX, mimo włączonego BT Explorera z odfajkowanym kodekiem). Będę informował Czytelników o sprawie, postaram się czegoś więcej dowiedzieć „u źródła”. Wstyd!

» Czytaj dalej

Audeze EL-8 …recenzja, która zmieniała się jak w kalejdoskopie (akt.)

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
EL-8 cls_3

To nie tak miało być. EL-8, jak przystało na słuchawki do mobilnego grania, grały sobie z telefonem, względnie iPadem podłączonym do przenośnego DAC/AMPa Oppo. Sprawdziłem jak sobie radzą na torze stacjonarnym podłączone do M1HPA i tyle. Potem trafił się jeszcze przenośny grajek HiFiMANa w roli źródła i już miałem gotową recenzję. Tak to wyglądało parę dni temu, tak wyglądało do momentu, gdy wiedziony ciekawością, trochę od niechcenia, trochę na zasadzie – „a, co mi tam, pewnie coś tam zatrzeszczy sobie, chwilkę posłucham i zapowiadany tekst opublikuję” podłączyłem tytułowe słuchawki do wzmacniacza lampowego (MiniWatt N3) z gramofonem jako źródłem. Gramofon z przedwzmacniaczem NADa, wzmacniacz podłączony do routera głośnikowego z wyjściem słuchawkowym i nowe, przenośne Audeze. Odpłynąłem. To było coś, czego się nie spodziewałem. Ten dźwięk totalnie mnie uwiódł, zniewolił i zamiast jednej płyty przesłuchałem w ten sposób wszystko co mam na winylu. Pliki, hi-resy są wygodne, są mobilne, są wszędzie, na zawołanie, tu i teraz, ale bez względu na ich jakość, bez względu na to na czym są odtwarzane nie oferują takich emocji jak czarna płyta. Niby to jasne, każdy pokiwa głową, że no tak, że to granie z zupełnie innej bajki (nawet jeżeli tak go czarny krążek nie kręci), ale w przypadku powyższego zestawu, z tymi słuchawkami właśnie, było to tak intensywne, tak czarowne i wciągające doświadczenie, że zwyczajnie nie miałem ochoty słuchać inaczej, korzystać z cyfrowych źródeł. Po prostu nie miałem ochoty.

Bardzo lubię gramofon, na tym się wychowałem, zawsze albo był, albo chodził mi po głowie (jak go nie było, a nie było dość długo – wielka szkoda), zawsze było to źródło, do którego chciałem wracać. Tyle, że akurat słuchawki w takim towarzystwie pojawiały się incydentalnie, zazwyczaj, co ja mówię, praktycznie zawsze, gramofon grał z kolumnami i było to dla mnie oczywiste rozwiązanie, naturalne. Co mnie podkusiło, żeby posłuchać płyt inaczej niż zwykle, co w konsekwencji spowodowało konieczność przeorientowania swoich spostrzeżeń na temat tytułowych słuchawek??? Zastanawiałem się na tym dłuższą chwilę, bo koniec końców kto w ten sposób będzie z EL-8 korzystał? Pewnie nikt, no prawie nikt, bo przecież to słuchawki pod mobilne granie, względnie do podłączenia od czasu do czasu pod jakiś stacjonarny tor, w którym akurat gramofon to rzadkość, a gramofon z lampką to jeszcze większa rzadkość. Podłączyłem słuchawki bezpośrednio do przedwzmacniacza i cóż, to nie było to, co powyżej (fakt, w 1020 wyjście słuchawkowe jest faktycznie dodatkiem, ale w sumie o co innego tutaj chodzi). Lampka w stylu wspomnianego N3 aka APPJ z kilkoma watami dostępnymi tylko i wyłącznie dla nowych Audeze to było prawdziwe objawienie. I gramofon. Nie żebym nie sprawdził plików i kompaktów (na tym torze) – grało to pysznie, co ciekawe z wyraźnym wskazaniem na fizyczny nośnik, ale to igła dawała maksimum radości z obcowania z muzyką. I tak, zamiast koncentrować się na tym, co zdecydowanie stanowi główne zastosowanie, do czego EL-8 zostały stworzone, zmieniałem płytę za płytą, całkowicie zatracając się w słuchaniu ze źródła, które jest nie tylko niszą, marginesem, ale w przypadku słuchawek to już w ogóle jakiś promil promila. Nic na to nie poradzę, popsułem sobie to co sobie wcześniej poukładałem, co wcześniej opisałem, słuchając tytułowych ortodynamików z przenośnymi źródłami. Mogłem te wcześniejsze wnioski pogodzić z odsłuchem na stacjonarnym torze z M1HPA, bez większego problemu (choć… o tym przeczytacie w podsumowaniu), z komputerem podłączonym do rzeczonego wzmacniacza cyfrowo oraz z wykorzystaniem lepszego DACa. Tak, radykalnie to moich spostrzeżeń nie zmieniało, aż do chwili gdy, no właśnie…

AKTUALIZACJA. Po paru tygodniach trafił do mnie model zamknięty tych słuchawek. Miałem sposobność porównać obie wersje i było to bardzo pouczające doświadczenie. Generalnie zamknięta konstrukcja, dzięki prawie całkowitej izolacji, pozwala nam zwiększyć komfort użytkowania, gdy słuchawek używamy poza domem, w domu zaś takie nauszniki na pewno zyskają w oczach domowników, szczególnie gdy lubimy sobie posłuchać głośno. Otwarte wyraźnie wtedy słychać, co może niektórym osobom przeszkadzać, a gdy dodatkowo czas na słuchanie to późnowieczorne godziny, dodatkowo jakaś sypialnia, to rodzaj obudowy staje się jednym z ważnych czynników mających wpływ na wybór nauszników. To jedna strona medalu. Drugą są różnice brzmieniowe, szczególnie (wg. mojej opinii) słyszalne w przypadku ortodynamików. Te słuchawki właśnie dzięki otwartej obudowie pozwalają w pełni uwidocznić zalety tego typu rozwiązania. Planary potrafią m.in. bardzo (jak na słuchawki) dobrze pokazać przestrzeń, wyjść z głowy, odpowiedni „napowietrzyć” dźwięk. Dynamiczne konstrukcje mają z tym niemały problem i w sumie jest niewiele modeli, które potrafią grać dużą sceną (takie HD800 to potrafią przykładowo). Ortodynamiki robią to bez wysiłku, ale też zazwyczaj mamy w ich przypadku do czynienia z obudową otwartą, nie zamkniętą. Ta trafia się stosunkowo rzadko, choć ostatnio trochę tych konstrukcji zamkniętych jednak się pojawiło. Jedną z nich jest, poniżej opisana, EL-8 closed edition. Audeze zdając sobie sprawę z tego, że ELki będą grały nie tylko na domowym sprzęcie, że będą słuchane na zewnątrz, w środowisku bardzo nieprzyjaznym wszelkim otwartym konstrukcjom, zdecydowało się na wprowadzenie takiego właśnie modelu, modelu zamkniętego. Różnice między obiema wersjami okazały się dość czytelne, wręcz na tyle duże, że choć to dźwięk pod pewnymi względami zbliżony, to całościowo dzieli te słuchawki bardzo dużo. W przypadku ortodynamików, zamknięcie ich w niewentylowanej obudowie robi różnicę. Szczególnie w tym wypadku. Jaką konkretnie różnicę? O tym przeczytacie poniżej, w rozwinięciu.

» Czytaj dalej

ADL H128 – słuchawki, z którymi można żyć

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
ADL_H128_3

To stwierdzenie, jakie pada w tytule, to sformułowanie bardzo trafnie opisujące sytuację, gdzie jakiś produkt spełnia nasze wymagania na tyle, że poszukiwanie alternatywy nie jest konieczne, potrzebne, po prostu mamy wtedy takie przeświadczenie że to coś docelowego, coś co może służyć nam długo, bo się sprawdza, bo jest na tyle dobre, że …no właśnie, można skupić się na tym, co w sumie najistotniejsze – na muzyce – nie na sprzęcie. H128 to produkt nieco specyficzny, na co zwrócimy uwagę zaraz po wyjęciu ich z pudełka, bo trójkątne muszle to jednak nie banał, a dość oryginalne podejście na tle innych propozycji rynkowych, gdzie króluje forma kulista, klasyczna, a tutaj takie coś. Miałem na wstępie obawy, czy ta forma nie przełoży się na komfort użytkowania, wygodę noszenia, ale moje obawy okazały się bezzasadne na szczęście.

ADL H128 są bardzo wygodnymi słuchawkami, wręcz komfortowymi i na tle boleśnie twardych, mocno uciskających (H128 też cisną, ale znacznie mniej) modeli Musical Fidelity, jakie testujemy właśnie (MF-200 w wersji przenośnej oraz stacjonarnej/zbalansowanej), można było wręcz mówić o przepaści jaka dzieli te produkty. ADLe poza wygodą, poza brzmieniem oferują coś jeszcze… coś, za co cenię Japończyków, coś co niemal zawsze znajduje potwierdzenie w przypadku wyrobów z Kraju Kwitnącej Wiśni. O co chodzi? O jakość wykonania, o troskę o szczegóły, detale, o przywiązanie do dbałości o każdy element jaki trafia do ręki konsumenta. Opakowanie, instrukcje, akcesoria, materiały… tutaj wszystko jest naj, nie ma przypadkowości, bylejakości, miejsca na siermiężność. To dowód troski i szacunku dla naszych pieniędzy, dla nas – Klientów – bo dla Japończyka zaoferowanie czegoś nie spełniającego najwyższych standardów, czegoś lipnego po prostu, to ujma, dyshonor, to coś nie do zaakceptowania. Dlatego właśnie te produkty są wyjątkowe i mimo, że czasami (no coraz częściej) to co wypadnie z pudełka zostało przez Japończyka zaprojektowane, ale nie wyprodukowane, to nawet w przypadku produktu z… wiadomo gdzie, mamy graniczące z pewnością przeświadczenie, że dostajemy coś odpowiadającego naszym wymaganiom, coś jakościowo bez zarzutu. Pamiętacie przetwornik Korga (patrz test)? No właśnie…

H128 początkowo nie porwały mnie swoim brzmieniem. Słuchałem na przenośnym grajku (X1), na iPhone i było to takie spokojne, trochę bez wyrazu granie, nie wyróżniające się niczym szczególnym. Mając w testach otwarte, a potem także zamknięte EL-8ki, mając do porównania nasze redakcyjne LCDki 3ki oraz HE-400, słuchawki o wyraźnie zaznaczonych cechach, temperamencie, określonym sposobie budowania brzmienia, tutaj miałem taki ambient, nawet nie chillout ze szczyptą pieprzu, tylko jednostajny, monotonny ambient. Nauczony doświadczeniem, że niektóre produkty z czasem pokazują pełnię swoich możliwości, dałem tym ADLom …czas właśnie, a że wygodne to, więc bez zgrzytu i przymusu jakiegoś, nosiłem je dość często, przy okazji sprawdzając jak się mobilnie sprawdzają (sprawdzają się bardzo), przy czym nie zapominałem o stacjonarnym torze, na przemian podpinając je do naszych wzmacniaczy, na przemian z wymienionymi wcześniej słuchawkami (porównawczo). A co z tego wszystkiego wynikło, to o tym dalej…

» Czytaj dalej