LogowanieZarejestruj się
News

Strefowo, do kina i do muzyki: Definitive Technology W Studio Micro & Adapt

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
20160623_085053750_iOS

Projektory dźwiękowe, zwane potocznie soundbarami, kojarzą się nieodmiennie z kinem domowym. Wiadomo, wieszamy albo stawiamy na półce RTV, czasami dodatkowo łączymy z niskotonowcem w całość i mamy alternatywę dla klasycznego zestawu opartego na kolumnach. Przestrzeń robi nam elektronika, sub robi akcję, a wszystko to wyspecjalizowane na potrzeby kina względnie telewizji (bo telewizory generalnie oferują dźwięk poniżej krytyki). Tyle. W przypadku tytułowego produktu jest inaczej, zupełnie inaczej. To coś więcej niż soundbar, to streamer, to część większej całości, całego systemu nagłośnienia, który ma zapewnić dźwięk wszędzie tam, gdzie przyjdzie nam na to ochota.

To – wbrew pozorom – nadal rzadkość, nadal wyzwanie dla producentów audio, bo zintegrowanie wszystkiego w spójny system nagłośnieniowy, sterowany za pośrednictwem mobilnej aplikacji, z możliwościami grania różnych strumieni w poszczególnych pomieszczeniach, grania ich także w jakości hi-res (24/96, a teoretycznie nawet 192KHz) to domena paru wielkich producentów elektroniki użytkowej z Nipponu, a precyzyjnie w takiej monogości (bo też Definitive ofertę ma bogatą i stale ją rozszerza) praktycznie mamy tylko Yamahę (bogato zarówno w kontekście kina, jak i słuchania muzyki).

Definitive Technology (DT) wybrał rozwiązanie będące jednym z opracowanych na rynku standardów. DTS Play-Fi to coś, co daje nie tylko opisane powyżej możliwości, dodatkowo spina wszystko w stale aktualizowany, wspierany przez konsorcjum zrzeszające największych producentów z branży, standard obsługi strumieni z obsługą wszelkich dostępnych, internetowych źródeł (usług, serwisów). To wygoda, to przewidywalność (żadne tam czekanie miesiącami na upgrade, bez braków w obsłudze, z pełną ofertą internetowego streamu) i – co warto podkreślić – wybitnie stabilna praca, bez wpadek pt. nie widzi, nie łączy, przerywa, nie wykrywa. Według mnie to kluczowy element każdego takiego, zintegrowanego systemu strefowego. Multiroom musi być „stabilny jak skała”, bo inaczej staje się wywołującym irytację wśród domowników (którzy nie muszą mieć cierpliwości, jaką my – geekowie – się odznaczamy). To ma działać. Zawsze.

To nie jedyne cechy wyróżniające przetestowany przez nas sprzęt DT. Opisany system składał się z nie tylko z belki (z wbudowanym streamerem) oraz będącego częścią zestawu (co warto podkreślić) bezprzewodowego suba… w innym pomieszczeniu grał strumieniowiec W-Adapt, podłączony do integry D3020 z podstawkowymi Topazami. Mieliśmy zatem możliwość dokładnego sprawdzenia, jak to z tym multiroomem jest, jak (stabilnie) to działa, jakie korzyści przynosi taki zintegrowany system (opisana technologia DTS Play-Fi). W salonie belka z subem (który można było ustawić dowolnie, w miejscu odległym od telewizora, dzięki bezprzewodowemu połączeniu z projektorem) przede wszystkim wykorzystywana była na potrzeby kina, odtwarzając ścieżki z podpiętej PS3 (Blu-ray, DVD), testowanego równolegle strumieniowego odtwarzacza wideo Dune HD Solo oraz podłączonej do drugiego z optycznych wejść plazmy (gigantyczny progres w stosunku do rachitycznych głośniczków umiejscowionych w TV).

Przede wszystkim nie oznacza jednak, że tylko, bo strumieniowanie muzyki z handheldów za pomocą paru maźnięć na ekranie było równie bezproblemowe, jak korzystanie z naszego redakcyjnego bezprzewodowego głośnika (Zeppelin Air) z jabłkowym protokołem AirPlay (btw tego typu strumieniowania  DT nie obsługuje), czy podpiętej pod stacjonarnego DACa airportowej stacji (AP Express). Powiem więcej, było szybciej i dodatkowo z obsługą dźwięku 24 bitowego (czego AirPlay nie potrafi). No dobrze, to czas na trochę konkretów. Zapraszam…

» Czytaj dalej

O Meze Classics 99 opinia, o słuchawkach mobilnych z Rumunii

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
Meze 99 full

Rynek słuchawkowy prężnie nam się rozwija, poza firmami od zawsze, specjalistami z branży (ale niekoniecznie słuchawkowej – dzisiaj w ofercie zwyczajnie muszą się one pojawić, muszą), mamy wysyp beniaminków, producentów zupełnie nieznanych, często nieznanych z bardzo prostego powodu. Bo młodych, bo dopiero startujących (tak, tak wszelkie croudfundingi, startupy itp sprawy), bez doświadczenia, bez zaplecza… wielu z nich pojawia się szybko i jeszcze szybciej znika, niektórzy to zwykli hochsztaplerzy, wiele w tym kitu i bujdy na resorach, ale są też tacy, którzy nie tylko zasługują na uwagę, ale wręcz od razu, z miejsca rzucają wyzwanie tym doświadczonym i utytułowanym.

HD-Opinie jest miejscem, gdzie chętnie opisujemy nowe, nieznane, albo po prostu nie popularne (nie przebijające się do mainstreamu) rzeczy. Już niebawem przeczytacie o sprzęcie Mass Fidelity, będzie też zupełnie nieznany pomysłodawca oryginalnie zaprojektowanych słuchawek, a w niniejszym artykule skupimy się na kimś, kto już jest rozpoznawalny, ma dobre opinie, ale nadal jest beniaminkiem, od niedawana funkcjonuje na rynku. Chodzi o rumuńskiego producenta Meze, firmę która zaskoczyła pozytywnie, wprowadzając (od razu atakując trudny, wymagający segment mobilnych nauszników klasy premium) tytułowe Meze Classics 99. Przenośne słuchawki do słuchania nie tylko na wynos, wykonane z wielką starannością, z odpowiednią dbałością o szczegóły, z wykorzystaniem naturalnych materiałów (żadne tam plastiki – stal, drewno, skóra… wróć, tu eko, czyli syntetyk jednak), do tego wycenionych poniżej poziomu, za jaki wołają zachodni konkurenci. Przy czym należy pamiętać, że to bardziej projekt plastyczny, przetworniki są chińskie, a Meze wcześniej zwyczajnie rebrandował produkty z Państwa Środka, względnie zamawiał coś i poddawał modyfikacjom, przyklejając następnie swoją naklejkę. Opisane 99 to coś znacznie ambitniejszego (no naklejenie nazwy firmy na coś nie swojego, trudno uznać za przejaw jakiejkolwiek ambicji) i można powiedzieć, że to pierwszy „ich” produkt. To tyle, gwoli ścisłości.

Na sieci możemy znaleźć sporo opinii na temat tych słuchawek. Czytałem większość z nich, postanowiłem skonfrontować to, co napisano o 99-kach z własnym osądem, opinią, jednocześnie sprawdzając, czy te nauszniki mogą sprostać wymogom grania w domowych pieleszach. Podpinanie pod lampowy wzmacniacz, granie z integry, podpięcie pod stacjonarną, tranzystorową amplifikację słuchawkową było ważną składową testu. Oczywiście nie zapomniałem o scenariuszu na wynos, który w przypadku takich, lekkich, zamkniętych konstrukcjach stanowi główne zastosowanie dla produktu, jakie przewidzieli twórcy, ale jw. chciałem sprawdzić czy można je potraktować jako w pełni uniwersalny model…Tak, zadam to pytanie: czy za cenę 1500 złotych można zamknąć temat poszukiwania słuchawek i skoncentrować się na czymś innym, niż wydawanie pieniędzy na kolejne nauszniki?

Przed właściwą lekturą testu zachęcam do przeczytania naszych pierwszych wrażeń, bo te… nie zdezaktualizowały się, a wręcz przeciwnie, opinia na temat nauszników jest tylko pogłębiona, ale w wymowie zbliżona do tej z końcówki sierpnia. Słuchałem grubo ponad miesiąc intensywnie (także te kilkaset godzin pewnie na liczniku stuknęło) i cóż… słuchawki potwierdziły swoje niemałe kompetencje w zakresie brzmieniowym, ponadto okazały się solidną konstrukcją, wytrzymującą intensywną eksploatację (sporo podróżowałem).

 

 

» Czytaj dalej

Bezprzewodowy DAC na serio: Audioengine D2

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
D2 tyt

Brak kabla u niektórych, niewiernych Tomaszów ;-) wywołuje daleko idącą niewiarę, wątpliwości odnośnie uzyskania jakości dźwięku zbliżonej (wróć – identycznej, takiej samej) co z fizycznego połączenia przewodem poszczególnych komponentów w torze audio. Ja to rozumiem doskonale, szczególnie że nie raz, nie dwa bezdrutowe rozwiązania okazywały się zawodne i nawet pomijając kwestie czysto jakościowe nie dawały, nie gwarantowały stabilności działania. Ile to razy spotykałem się z buforowaniem (czytaj pauzowaniem), całkowitym brakiem sygnału bez wznowienia odtwarzania, całkowitą klęską związaną z niemożnością połączenia z źródłem, serwerem etc. Witaj komputerowy świecie – chciało by się rzec i zaraz potem dodać – i wy(cenzura)j. Przesadzam? Jeżeli tak, to niewiele, bo przy gęstej zabudowie, w centrach miast, liczba komunikujących się ze sobą urządzeń idzie w setki, jeżeli nie tysiące, dziesiątki aktywnych sieci, cała infrastruktura, pęczniejąca a będzie jeszcze gorzej. Będzie, bo Internet Rzeczy, te wszystkie sprzęty AGD, te „inteligentne”  żarówki, te systemy automatyzacji wszystko, to musi być stale online. I już jest, albo zaraz będzie. Walczymy w audio ze zgubnym oddziaływaniem otoczenia na sygnał? Ano walczymy – prąd dobry musimy zapewnić prawda, najlepiej odseparowana linia, kable (no do czasu) trzeba odpowiednio umieścić, położyć, interferencji unikać, jakieś akcesoria zastosować żeby stabilnie… tak może wystarczy tej wyliczanki… Staramy się zapewnić optymalne, najlepsze możliwe warunki pracy sprzętu. Albo i nie, co może, choć nie musi prowadzić do zgubnych skutków (pamiętam pewną rozmowę z osobą, która miała to wszystko jw. w nosie, a jej system – bo to nie są rzeczy wykluczające się, z doświadczenia właśnie wiem – grał bardzo dobrze i moje „ale może będzie lepiej, jak?” zostało szybko zbite „a może jednak wcale nie?”).

Piszę o tym wszystkim dlatego, że bezprzewodowość w audio uważana jest często za coś gorszego, za kompromis i – co zresztą czasami jak najbardziej zasadnie – sprowadzana jest do roli pomocniczego medium. Te wszystkie stratne Bluetooth’y, te wcale nie bitperfektowe AirPlay’e, te liczne z ograniczeniami (vide obsługa hi-res, a raczej jej brak) inne protokoły transmisji, to wszystko budzi uzasadnioną nieufność i ekstremiści, puryści nigdy, przenigdy nie zgodzą się, żeby im te dźwięki w eterze fruwały, a nie – jak PB nakazał – w kablu żwawo sobie i bez przeszkód płynęły. Tak, było (i nawet jeszcze jest) radio, ale radio to radio, to właśnie nawet w epoce znakomitych, będących częścią poważnego systemu audio tunerów (tak było coś takiego), stanowiło – właśnie – pomocnicze źródło dźwięku, do poznawania a nawet interakcji w erze sprzed funkcjonowania globalnej sieci. To już jednak zamierzchła historia, no a dzisiaj? Dzisiaj coraz częściej a właściwie już niemal standardowo te bezprzewodowe moduły, te strumienie wchodzą nam bezpardonowo do audio systemów. I tego HiFi (co zrozumiałe, bo przecież to ma być sprzęt masowy, dla ludzi, a nie dla ekstremistów, purystów), jak i (o zgrozo) do high-endu też. Czy to źródła, czy samograje (zestawy głośnikowe), wszędzie się ten „bezdrut” wciska i wśród wspomnianych Tomaszów wywołuje coraz większą irytację. Bo jak to tak, bez kabelka, bez tego, co stanowi czasami wisienkę na torcie (za gruby szmal, ale mniejsza o szmal)… bez przewodu, tak mechanicznie wirtualnie właśnie, jajo o jajo ;-) …a to nieprzyzwoite, to nie do zaakceptowania, no to po prostu nie uchodzi.

Jak wiecie jestem otwarty na wszelkie nowości, także te najbardziej (wedle tego co powyżej napisane) niekoszerne. Były u nas bezprzewodowe głośniki, były bezprzewodowe interfejsy, były bezprzewodowe słuchawki, całe systemy były bez. Były*, są i będą i to coraz częściej, bo w tym kierunku to zmierza i oczywiście od samych producentów, inżynierów zależy, czy ta cała bezprzewodowość wyjdzie nam finalnie na zdrowie (no z tym to może być różnie, głównie mam na myśli pomysły z bezprzewodowym ładowaniem, chodzi o energię jaką będziemy wypromieniowywać, by te wszystkie gadżety nakarmić …brrrr). Moje doświadczenia nie są jednoznaczne, ale potencjał (wygoda, integracja, adaptacja) jest – co oczywiste – ogromny i tego nie da się powstrzymać, czy zastąpić czymś. Innymi słowy świat bez druta to świat niedalekiej przyszłości. Koniec, kropka, amen. Dlatego też, takie coś jak D2, o którym (wreszcie coś na temat) zaraz co nieco przeczytacie, ma nie tylko sens, ale przede wszystkim pokazuje że bez przewodu można i stabilnie w pełni i przewidywanie w pełni i bezproblemowo (typowe plug and play) i do tego – słyszycie mnie puryści – bez jakościowych kompromisów. To co wyjdzie, to wejdzie i następnie przetworzone zagra na dołączonym stereo, dokładnie tak, jakbyśmy źródło klasycznie kabelkiem jednym, drugim i trzecim nawet sobie podpięli i play wcisnęli.

AKTUALIZACJA: dobra wiadomość dla zainteresowanych – polski dystrybutor obniża cenę D2 z 2499 na 2099 złotych!

Dlatego ten Audioengine to jak w tytule, na serio, a teraz czas na konkrety:

* vide AirDAC firmy NuForce, zapowiadany AirTry, szeroko u nas opisywany Chromecast Audio

» Czytaj dalej

Recenzja aktywnych monitorków Audioengine A2+

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
A2+ active_tyt

Audioengine. Kto nie słyszał o produktach tej firmy? No właśnie. Komputer plus AE stanowiły przepustkę do świata dźwięku HiFi w konfiguracji biurkowo-komputerowej. Znakomite recenzję, ugruntowana (na zachodzie) opinia i brak polskiej dystrybucji. Do czasu. W końcu na naszym rynku pojawiają się audioengine’y i to od razu cały, obecny, katalog produktowy. W naszych zapowiedziach pojawiły się dwa najpopularniejsze, najbardziej rozpoznawalne produkty:

Rozpoczynamy od recenzji pierwszego z wymienionych. Te aktywne maluchy, które zapewniły firmie (oferta obejmuje parę wersji, dodatkowo jest to kolejne pokolenie tych monitorków) sławę i rozpoznawalność na globalnym rynku, to miniaturka rasowych kolumn podstawkowych, konstrukcyjnie bez kompromisów, takie HiFi bonsai. Ich superkompaktowe rozmiary pozwalają bezproblemowo ustawić je na dowolnym, nawet niezbyt dużym biurku, stoliku i to jest ich – że tak powiem – naturalne środowisko. Możliwości nagłośnieniowe, co prawda, pozwalają na zabawę w ustawienie mikrusów w niewielkim pokoju, przy czym taka opcja – choć możliwa – będzie raczej rzadko wykorzystywana… wielkość, gumowe podstawki, złącze USB (do grania, nie do ładowania czegoś tam) jednoznacznie wskazują miejsce oraz towarzystwo w jakim przyjdzie A2+ grać. Komputer po pierwsze, po drugie i po trzecie. A jak jest dock, czy po prostu kablem analogowym chcemy sobie jakieś dodatkowe źródełko podłączyć to proszę bardzo – można.

Sam na chwilę podpiąłem handhelda z Oppo HA-2, przez moment grał też Chromecast Audio (swoją drogą ten kawałek plastiku pokazuje jak wiele można dać tak niewiele chcąc w zamian) – nie ma problemu, ten zestaw w odróżnieniu od niektórych zestawów głośnikowych USB pozwala na integrację czegoś więcej niż tylko komputera, ale powiedzmy sobie szczerze… to komputer będzie tutaj głównym, najważniejszym źródłem dźwięku. Kolumienki warto ustawić na gumowych standach, naprawdę warto, bo w przeciwnym razie trudno będzie znaleźć odpowiednie miejsce względem głośników siedząc przy biurku. Tak, te maluchy są bardzo kierunkowe, bardzo mocno daje się odczuć różnice w zależności od tego, jak położona jest nasza głowa (uszy) względem kolumienek. Pochylenie bardzo tu pomaga, no chyba że ktoś siedzi na bardzo nisko ustawionym fotelu… tyle że to mocno niepraktyczne i niezdrowe, szczególnie gdy coś przy tym biurku poza słuchaniem robimy (to może być problematyczne ;-) tzn. angażują nas te maluchy bardzo, to nie jest granie w tle – no chyba, że sobie ściszymy maksymalnie to co gra ).

Lakierowane obudowy, znakomity montaż, wszystko jak spod igły. Wrażenia organoleptyczne są więcej niż satysfakcjonujące, od razu widać że producent stara się jasno wskazać użytkownikowi, że mimo desktopowego przeznaczenia, ma do czynienia z świetnie wykonanym audio produktem, bez żadnej taryfy ulgowej (bo głośniki komputerowe). To jak wspomniałem miniatura HiFi na biurku, coś co nie tylko zresztą wyglądem, ale także konstrukcyjnie nawiązuje do systemu, który gra nam w salonie. Aktywna konstrukcja, USB DAC to wymóg biurka i głównego źródła – komputera – reszta to przemyślane rozwiązania rodem z dużego HiFi, tyle że w miniaturze. Mamy zatem płaskie szczeliny BR z przodu, nie bez przyczyny zaprojektowane w ten sposób… w końcu na biurku bywa tłoczno, biurko zazwyczaj stoi przy ścianie, ustawiając biurko nie myślimy o akustyce a raczej o dobrym świetle, właściwym umiejscowieniu względem okna, dostępie do gniazdek oraz tzw. biuro-zaplecza. Także kolumienki muszą sobie radzić w okolicznościach dalece nie sprzyjających uzyskaniu dobrego jakościowo brzmienia (akustyka) i stąd taki wybór konstruktorów… niewielka powierzchnia frontu z dwoma przetwornikami oraz wspomnianym portem BR, przy czym dwudrożna konstrukcja zachowuje się (gdy – właśnie – dobrze kolumnę ustawimy względem uszu) jak dobry, ba, bardzo dobry, przetwornik szerokopasmowy. Zszycie zakresów jest wzorcowe, wzorcowe pod warunkiem pochylenia (standy) oraz skierowania obu kolumienek do środka (nawet mocniej niż by się nam wydawało, warto poeksperymentować!).

To takie uwagi natury praktycznej na wstępie, bardzo ważne uwagi, które stanowią ważną wskazówkę, aby przygoda z A2+ była w pełni satysfakcjonująca, udana. Rozpisałem się na wstępie, ale też niniejszy tekst będzie taką właśnie niezobowiązującą ;-) w formie opowieścią o tych małych grzmotach.

Zapraszam na ciąg dalszy poniżej…

» Czytaj dalej

Słuchawki Meze 99 Classics – pierwsze wrażenia

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
Meze tyt

O tych słuchawkach sporo dobrego napisano. Co konkretnie? Ano, że rewelacja, że za tę cenę to absolutny unikat, że świetnie wykonane, że takie gdyby zamiast Rumunii była np. Francja to trzeba by wydać znacznie więcej. Tak, faktycznie jak napisałem wczoraj na profilu palce lizać, choć to nie jest moja estetyka do końca (tzw. projekt plastyczny), ale jakość wykonania, materiały… od razu widać, że w pewnych lokalizacjach (naszej nie wyłączając) da się zrobić coś na poziomie mocno wyśrubowanym, jednocześnie nie żądając za to fortuny. Meze 99 pojawiły się nagle i mocno zmieszały na rynku mobilnych nauszników, stając się z automatu alternatywą dla często dużo droższych modeli głównie zachodniej konkurencji (tej utytułowanej, ceniącej się, znanej). No a tu nagle, znienacka takie coś. Nie to, że te słuchawki są bez wad (dziwne, że na wiele rzeczy recenzenci w Polsce nie zwrócili uwagi – nadrobimy te niedociągnięcia w opisie/ocenie Meze), bo jest co poprawiać, ale poziom jaki udało się osiągnąć nowicjuszowi w branży doprawdy imponuje. Materiały, jakość montażu, dołączone akcesoria, ergonomia (z zastrzeżeniami, ale jednak – o czym poniżej) oraz kompetencje brzmieniowe tych nauszników to nie jest żadna średnia, to ekstraklasa, czołówka. To przykład na to, że audio ogólnie nie musi być od, nie musi być elitarne (w sensie finansowym), niedostępne dla mas. Tytułowe 99-ki pokazują, że można dzisiaj bez wysiłku dostać coś, co mocno komplikuje życie wymienionym wcześniej znanym, utytułowanym, ceniącym się etc. Mocno.

Zacznę od tego, co najważniejsze, bo też jest o czym pisać i czym się zachwycać. Te słuchawki mają dwie szczególne cechy, które je wyróżniają, ale też coś co ogólnie je definiuje: prezentują dźwięk w taki sposób, że doprawdy tylko ktoś z poważną wadą słuchu mógłby wzruszyć ramionami. Inaczej: nie pozostawiają obojętnym nikogo, kto je założy i to w pozytywnym znaczeniu, to znaczy angażują, wciągają i trzymają w objęciach przyjemności aż do chwili, gdy ktoś nas kopnie w kostkę, prześwięci ścierką, brutalnie przerywając oderwanie od rzeczywistości podtrzymywane przez kolejne odtwarzane albumy, playlisty, utwory. Infekują. Dwie cechy to po pierwsze bas, basior, bassss, który będzie nie tylko ucztą dla każdego rasowego basshead-a ;-) , ale którego wyjątkowo namacalną obecność (bez zakłócania czegokolwiek – od razu uprzedzę, bo tu nie jest bas zamiast, tylko bas oraz) doceni każdy chyba, nawet jeżeli gustuje w spokojnych, dalekich od wywoływania niezdrowych emocji na dole ;-) dźwiękach. Dlaczego tak? Ano dlatego, że mamy tutaj nie tylko bas wielowarstwowy, nie tylko mięsisty, namacalny, nie tylko obfity, ale także (i to jest coś, co robi) wielowymiarowy, gdzie mamy to zejście odczuwalne cały jestestwem, mamy bryły, mamy faktury, plany… z tym wiąże się ta druga cecha wyróżniająca opisywane nauszniki. Przestrzeń. Wymiar. Holo wręcz. Słuchawki mają swoje fizyczne ograniczenia, trudno od nich wymagać takich wrażeń, jakie dostarczają dobre zestawy głośnikowe. To różne światy, bardzo odmienna kreacja właśnie, a może nawet przede wszystkim w zakresie sceny, przestrzeni, głębi. Meze potrafią w tym względzie więcej niż bardzo przecież kompetentne w tej dziedzinie Momentum. Idą dalej, ba, idą w kierunku do tej pory zarezerwowanym przez (generalizuje) ortodynamiki (których specjalnością jest m.in. uwolnienie nas od grania w czaszce, od grania w linii, jednowymiarowego) oraz elektrostaty. Powiem szczerze, że to jedyne takie dynamiczne konstrukcje, jakie do tej pory miałem okazję zakładać na głowę, które potrafią tak kreować przestrzeń, reprodukować wielowymiarowo scenę. Powiem więcej, to granie kojarzy mi się z monitorami bliskiego pola, z bardzo intensywnym wieloplanowym graniem (przy czym, mamy tutaj ten kapitalny bas, który w monitorkach albo szczupły, albo jedynie zaakcentowany właściwie, ale bez tego wszystkiego o czym powyżej była mowa). I to wszystko osiągnięte za pomocą przetworników z półki, bo producent jeszcze (albo w ogóle, bo nie wiem czy ma takie ambicje) nie oferuje swoich przetworników, te bierze z rynku i dostosowuje do swojego projektu. Strojenie? Zapewne. Materiały? Niewykluczone. Odpowiednia konstrukcja muszli? Na to wygląda. Efekt jest potwierdzeniem, że za tym wszystkim stoi ktoś, kto się na tym zna, ktoś, kto słucha, mierzy, wie i wykorzystuje swoje umiejętności do stworzenia udanych (bardzo) słuchawek.

Nie, to nie jest produkt za wiele tysięcy, tylko za niecałe tysiąc pięćset

No dobrze, takie mam pierwsze wrażenia odnośnie brzmienia. Jest też parę rzeczy, które (nie wchodząc w co słyszę, bo tutaj jest bardzo, bardzo dobrze) bym poprawił i które ewidentnie są do przemyślenia i skorygowania. Po pierwsze nie wiedzieć czemu kabelek z pilotem pozbawiono funkcji korygowania natężenia dźwięku. To dziwne, bo ma mikrofon, jest trzypinowy, pozwala na sterowanie nie tylko w zakresie odtwarzaj / pauzuj, ale także wybierz następny, albo cofnij do poprzedniego utworu. Po drugie ten pilot jest niewygodnie (bardzo wysoko) umieszczony. Utrudnia to sterowanie, choć ma też aspekt pozytywny odnośnie jakości rozmów… mikrofon jest bardzo dobrej jakości, a do tego umiejscowiony jw. bardzo blisko twarzy. Tak czy inaczej trzeba wysoko unosić rękę, co nie jest wygodne. Aha przycisk jest długi, ale reaguje w jednym miejscu tylko, co też nie ułatwia obsługi. Sam przewód odznacza się efektem mikrofonowania. To poważna wada, ale – jak się okazuje w trakcie użytkowania – nie tak dokuczliwa, jak to zazwyczaj bywa. Kabel ociera się o ubranie i to przenosi się na słuchawki (gdy nie odtwarzamy), natomiast po uruchomieniu odtwarzania (o dziwo) nie odczuwamy specjalnie dolegliwości ze strony kabelka. W komplecie jest też dłuższy, prawie 3 metrowy przewód do łączenia słuchawek ze stacjonarnym torem. Wykonanie, materiały, wtyki – wszystko na bardzo wysokim poziomie. Dla niektórych wadą będzie poprowadzenie przewodów do obu muszli oddzielnie (co może przeszkadzać w przypadku mobilnych, a takimi z założenia są Meze, słuchawek), ja tego tak nie oceniam, ale już bardzo długie wejścia / porty w muszlach dla zastosowanych przez producenta jacków to gotowa recepta na uniemożliwienie jakiegoś rekablingu, zmiany okablowania firmowego na inne. Po drugie na samych słuchawkach próżno szukać poznaczeń kanałów. To dziwne. Kabelki wyraźnie oznakowano, zaś same nauszniki zostały pozbawione jakichkolwiek oznaczeń. Instrukcja (lakoniczno-skrótowa) niczego w tej materii nie wyjaśnia, a wręcz jeszcze gmatwa sprawę i powoduje konfuzję – jak to do diabła połączyć?  Są zdaje się symetryczne, jednak dla naszego (lepszego ;-) ) samopoczucia, producent powinien nas albo poinformować, że „who cares”, albo stosowne oznaczenia umieścić na pałąku, muszli... Po trzecie 40 mm przetworniki z dopasowanymi (niewielkimi) padami to nauszne, a nie wokółuszne słuchawki. Tymczasem producent sugeruje, coś zgoła innego. Mam niewielkie małżowiny raczej, przylegające a mimo to jest na styk, zazwyczaj będzie „poza zakresem”. To zamknięta konstrukcja, niby więc izoluje dobrze, ale ze względu na to co powyżej może być z tą izolacją różnie.

Poza tym ergonomia stoi na dobrym poziomie, bo lekkie, bo dobrze leżą, nie cisną, dość wygodne są i do długiego słuchania generalnie się nadają. Takie mam wrażenia po pierwszych nastu godzinach słuchania (praktycznie nie zdejmuje ich z głowy). Dobrze to świadczy o ogólnej wygodzie, o tym że to nie są słuchawki na szybką sesję, że można z nimi udać się w długą podróż po dźwiękach i – biorąc pod uwagę walory brzmieniowe – będzie to bardzo przyjemne i wciągające doświadczenie. Za mniej niż 1500 złotych można zatem wyposażyć się w coś, co wygląda mi na „mogę z tym żyć”. Nieźle! Pozostaje sprawdzić, czy ten bardzo pozytywny w odbiorze, pierwszy efekt „wow” się utrzyma i jeszcze pogłębi. Sprawdzę Meze na wszystkich stacjonarnych wzmakach jakie akurat mamy na stanie, sprawdzę też z HA-2, sprawdzę na przekrojowym repertuarze (było eklektycznie, zróżnicowane granie, ale testuję od niedawna, warto więc maksymalnie rozszerzyć dobór, aby potwierdzić uniwersalność jaka majaczy na horyzoncie).

I jeszcze jedna uwaga na wstępie. To niezwykle efektywna konstrukcja, którą bez problemu napędzi przykładowo wyjście audio z iPada Mini (a to naprawdę coś, bo w iPadach, a szczególnie modelu który wykorzystuje do testowania możliwości złącza słuchawkowego są skromne, wg. mnie na dużo niższym poziomie, od tego, co znajdziemy w tym zakresie w iPhone. Można będzie zatem wpiąć te słuchawki do dowolnego źródła mobilnego bez obaw, że będzie „za mało”, bezpośrednio podłączyć, nie bawiąc się w dodatkowe, zew. wzmacniacze. Tutaj naprawdę tego nie potrzebujemy, co więcej na poziomie 80/5 na rzeczonym iPadzie było już naprawdę bardzo głośnio (za nawet). Na iPadzie, na którym zazwyczaj skala mi się kończy i chciałoby się więcej w prawo, ale już się nie da.

Poniżej, tradycyjnie, galeria z opisem:

» Czytaj dalej

Cyfrowa centralka jak się patrzy. I nie tylko… recenzja ADLa Stratos

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
ADL Stratos_tyt

Lubię rozwiązania zintegrowane. Kompaktowe. Wszystko w jednym. Tak, przemawia do mnie wygoda korzystania z jednej, a nie kilku skrzynek, brak konieczności mnożenia bytów, brak kablekologii stosowanej, elegancja czegoś w liczbie pojedynczej. To ma sens, często ma sens od strony nie tylko ergonomii, kwestii użytkowych, a tego co najważniejsze… od strony jakościowej, brzmieniowej. Ktoś tu się zaraz obruszy i powie: jak to! Co on gada! Prawdziwie audiofilski zestaw to dwie końcówki, jakieś pre i jeszcze ze trzy inne skrzynki realizujące (na poziomie 10 000+) wizję hajendu w pałacu. Ok. Można i tak, można na postawach antywibracyjnych, na stoliku za kolejną dychę ustawić „pod sam kurek” klamotów w cenie dobrej klasy auta i więcej. Można to zrobić, tylko czy to na pewno droga do osiągnięcia właściwego rezultatu (czytaj: naszego dobrego samopoczucia po wciśnięciu przycisku play)? No właśnie, to dobre pytanie, bo liczba zmiennych, komplikacja toru, albo – inaczej – efekt, który można równie dobrze (tak, dla niektórych to gotowy powód do obrazy majestatu i wyrzucenia z grona znajomych – przerabiałem) osiągnąć w zupełnie innym budżecie, w zupełnie inny sposób. Ktoś kiedyś nawet posunął się do stwierdzenia (producent, biznesmen?), że wszystko co tańsze, wszystko co integrujące parę funkcji z definicji jest ułomne, gorsze etc. No, na pewno gorsze, bo kupi taki jeden z drugim coś takiego, zaoszczędzi kilka zer na rachunku i co? Najlepiej zastosować więc starą, dobrą zasadę totalnego przegięcia w ocenach, przesady i całkowitego nie liczenia się z właściwymi proporcjami (pamiętacie? W high-nedzie przyrost promilowy kosztuje te dziesiątki tysięcy złotych, minimalny, NIE TAKI CO PRZENOSI GÓRY).

Piszę o tym wszystkim nie bez przyczyny. Testowany przez nas ADL Stratos to jedno z urządzeń typu „wszystko w jednym”, produktów które do niedawna (integracja źródeł analgowych z cyfrowymi plus słuchawki) stanowiły rzadkość, dzisiaj zaś są czymś mocno rozpowszechnionym, choć – co ciekawe – zazwyczaj pojawiającym się w ofercie, nazwijmy to, rozsądnie wyceniających swoje produkty, marek. To dziwne, bo przecież nieliczne, bardzo, bardzo drogie klamoty, realizujące koncepcję wszystko w jednym, są – no właśnie – jakościowo bez zarzutu, są na piedestale, na samym szczycie. Są jednak bardzo nieliczne, a w high-endach króluje rozpasanie – jak coś, to najlepiej w stereo, jak jeszcze coś to najlepiej z dodatkowym tabunem akcesoriów wszelkiej maści (tak, takich z gatunku audio voodoo), a na rachunku mnożą się te cyfry i mnożą, bo przecież każdy klamot to te platyny, ciosane obudowy, stożki, płaty i jeszcze podatek od marki oraz od nie zawsze (delikatnie rzecz ujmując) know-how (tajemnego dodajmy nierzadko bardzo).

Spotkałem się wielokrotnie z sytuacją, gdzie grały cyferki, gdzie było to tak ewidentne, tak bezwstydne, że nie było sensu nawet rozpoczynać dyskusji, bo wynik jw. był z góry przesądzony. Dopatrywanie się w takich okolicznościach wpływu (gigantycznego dodajmy, co samo w sobie jest śmieszne i nielogiczne) na brzmienie (zasadniczych, oczywistych, od razu zauważalnych) różnych dodatków, podstawek (pod druty za kilkanaście tysięcy za metr, przecież da się jeszcze bardziej, no da się), audiofilskich kabli LAN itp to jest zwykła bujda na resorach, obraza inteligencji. Patrzę na to z zażenowaniem, bo widzę, że wiele w dzisiejszym audio kuglarstwa, więcej niż kiedyś, bo kto się dobrze zna na IT (pewnie garstka – zresztą ta garstka jest bezprzykładnie atakowana przez nawiedzonych, którzy słyszą wpływ skrętki na kolumnach/słuchawkach), kto się orientuje w bardzo skomplikowanej materii, jaką jest komputerowe audio (bo takie dzisiaj ono jest i takie ono będzie)? Sam high-end jest specyficzny, nie ma co kruszyć kopii, ale ten high-end z jego finansowym odlotem (pamiętacie – promile!) coraz częściej rzutuje (podejście!) na cały rynek, na wszystkie jego segmenty. Ułatwia taką sytuację zwykła niewiedza, czasami ignorancja nas samych, klientów, dajemy się naciągnąć na rzeczy, które całkowicie rozmijają się ze zdrowym rozsądkiem.

W komputerowym audio bardzo o to łatwo, wystarczy podkręcić potencjometr bullshit maksymalnie w prawo i już – mamy coś, co daje niebiańską rozkosz w bliżej nieokreślony sposób (midichloriany, to pewnie to, dlatego można to tylko na ucho stwierdzić i dać wiarę, ale do tego potrzeba jeszcze – wiecie – mocy). I tak system za sto kilkadziesiąt tysięcy w zaadaptowanej komorze akustycznej nie musi zabrzmieć lepiej od sprzętu za ułamek kwoty, jaką właściciel przeznaczył na wunderwaffe. To – zresztą – było na szczęście otrzeźwiające i pozytywne dla właściciela, bo w odróżnieniu od obrażalskich, stwierdził że ok, że to coś w pewnych aspektach lepsze od tego, co ma (za te duże cyferki) i chyba musi przemyśleć parę rzeczy na nowo. Fajnie. Problemem publikującego, a nawet (zgroza) tylko wygłaszającego (publicznie) swoje opinie / wątpliwości, jest cokolwiek nieprzyjazne, żeby nie powiedzieć wprost – wrogie – nastawienie tych, którzy mają swoje midichloriany w ilości (liczbie?) wystarczającej, by wystrzeliły im ze złotych (50-60 letnich nierzadko …żeby nie było powoli zbliżam się) uszu, bo co to dla nich, osłuchanych ze słuchem absolutnym, co się upływowi czasu nie kłania.

Czytacie to i zastanawiacie się – no dobrze, ale o co mu chodzi, jakiś gorszy dzień, lewą nogą wstał, ki czort? Może i wstał nie tak, może i nastrój nie ten, ale powyższe koresponduje z treścią recenzji Stratosa, bo właśnie ten niewielki klamot (o bardzo dużych możliwościach) był czymś, co zmieniło percepcję, postrzeganie u znajomego (najlepsze, że ów znajomy nie tylko nie zgodził się, ale kategorycznie zabronił ujawniać kto, na czym i w jakich okolicznościach – szanuję to i się stosuję, informując tylko i aż o samym fakcie, bez podawania szczegółów) i chwała mu za to, bo sam się zastanawiałem jak podejść do tego tekstu bez wywoływania wśród znajomych awantury pt. ale co ty piszesz, niepoważny jesteś, przecież to nie może być poziom (bla, bla, bla). Także ten, wiecie już chyba o co mniej więcej chodzi. ADL Stratos. Centralka, wszystko w jednym, taki niepozorny klamocik, wyceniony tak, że poszczególne części składowe dostajecie w budżetowych ramach, a właściwie, to wróć… część dostajecie gratis, jeżeli miałbym w sposób sprawiedliwy ocenić koszt-efekt to trafia się dzisiaj na pierwszą stronę niezła okazja i powiem Wam, że takie skrzynki ZAWSZE będą u mnie mile widziane. Rozsądny budżet. Wyjątkowa funkcjonalność. Brzmienie nie licujące z metką. Oferenci & entuzjaści „koralików” w cenach platyny mogą wygarnąć swoje frustracje, oflagować się i w ogóle dalej nie czytać, uznając że przecież zintegrowane, tanie to, azaliż więc do czterech liter – proszę bardzo – na górze w zakładce krzyżyk i już cztery litery nie bolą, tematu nie ma. No. Resztę zapraszam na małe co nieco ze Stratosem w roli głównej:

» Czytaj dalej

Słuchawkowy wysyp #2: NAD HP50 po modyfikacji

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
20160805_190954452_iOS

Od razu na wstępie zaznaczę… to zmodyfikowana wersja HP50, z innym od firmowego, zmienionym okablowaniem. Recabling to temat nośny, często dyskutowany na forach, szczególnie gdy konstrukcyjnie słuchawki wyposażono w stałe, czy trudne do wymiany (nietypowe porty w muszlach) przewody. W przypadku HP50 dostajemy całkiem niezły (naprawdę dobry) kabel z pilotem, który będzie oczywistym wyborem w przypadku mobilnego użytkowania tych nauszników. Tyle, że u mnie po pierwsze HP50 mają być słuchane wyłącznie w domu (wyjaśnię poniżej dlaczego), po drugie konstruktorzy sami zachęcają do wymiany firmowego kabla – w lewej muszli umieścili pusty port dla przewodu, co oznacza że można stosunkowo prosto zmienić okablowanie na takie, w którym omijamy przewody poprowadzone w pałąku na rzecz symetrycznie podpiętych do lewej / prawej muszli kabli, dodatkowo pozbawionych pilota. Właśnie… pilota. Pilot to rzecz bardzo przydatna, wręcz niezbędna, gdy chcemy wykorzystać słuchawki na wynos, mieć możliwość nie tylko sterowania odtwarzaniem, natężeniem dźwięku, ale także móc bezproblemowo odbierać połączenia. Odbieranie telefonu ze słuchawkami pozbawionymi tego dobrodziejstwa (mikrofon) jest uciążliwe, niepraktycznie – to oczywiste. W przypadku HP50-ek, modelu typowo przenośnego (choć nie jest to konstrukcja idealnie dopasowana do tego typu użytkowania – nie składa się, nie ma szerokiego zakresu regulacji, poza tym nieco kontrowersyjnie rozwiązano kształt, formę pałąka) trudno oczekiwać od użytkownika rezygnacji z wyżej wymienionej funkcjonalności. My jednak, nietypowo, zdecydowaliśmy się na rekabling tych, skądinąd bardzo od strony brzmieniowej interesujących, słuchawek. Bo pilot to z drugiej strony kompromis jakościowy, element wprowadzający w całym równaniu niewiadomą, zazwyczaj negatywnie oddziałujący na finalny efekt (sprawdźcie jak brzmią Wasze słuchawki mobilne, takie które wyposażono w dwa, wymienne przewody, a jeszcze lepiej zastosujcie w takich słuchawkach jakiś lepszy, ale właśnie pozbawiony pilota kabel). Poza tym czasami zmiana okablowania, nawet z takiego niezłego, daje wymierny efekt brzmieniowy, daje progres. Przerabiałem to nie raz w przypadku wysokiej klasy nauszników.

Mod. NAD VISO HP50 w pełnej krasie

Rezygnacja z przenośności była tym łatwiejsza, że wspomniany pałąk po założeniu słuchawek na łeb wygląda, co tu by dużo nie mówić, pokracznie. Wystaje mocno poza obrys głowy (patrz zdjęcie poglądowe poniżej) i cóż, to nie może dobrze wyglądać. Rzecz jasna można mieć to gdzieś (ja akurat mam to gdzieś), ale z tą nietypową (choć spotykaną w wysokiej klasy słuchawkach high-endowych, takich jak choćby Abyss) konstrukcją pałąka wiąże się jeszcze jeden aspekt: punktowy ucisk na czubku głowy. Kto ma wrażliwy wierzchołek (ja mam) ten doskonale wie, z czym to się wiąże. Ano dokładnie, z dużym dyskomfortem się wiąże. Testowany egzemplarz także tutaj różni się od tego, co firma dała w standardzie (patrz zdjęcia). Oczywiście zmiany wykluczają powrót do standardowego kabla z pilotem. Samo okablowanie jest zamontowane na stałe, zrobione przez kogoś, kto się na tym bardzo dobrze wyznaje. Zastosowano do obu muszli przewody ze srebrzonej miedzi (VanDamme), oplot to solidna plecionka, zaś wtyk to świetny Amheno 3,5mm. Pierwotnie pałąk uległ uszkodzeniu co niejako wymusiło modyfikację, której efektem jest brak ucisku na czubku głowy. Ktoś tu zaraz powie – no dobrze, ale co te słuchawki mają wspólnego z oryginalnym wyrobem NADa – i będzie miał słuszność… ano nie za wiele. Mamy mocno zmodyfikowane HP50, już nie takie mobilne (znaczy da się, swobodnie użytkować na wynos, z ograniczeniami jak wyżej, to nadal leciutkie, wygodne nauszniki), a raczej stacjonarne, nadal jednak są to słuchawki z pierwotnymi przetwornikami, przetwornikami które NADowi bardzo wyszły dodajmy. Te nauszniki w wersji niemodyfikowanej (miałem okazję słuchać przy okazji długiej sesji w pewnym salonie – dziękuję za wyrozumiałość btw ) grały zjawiskowo dobrze, wręcz stanowczo za dobrze.

No nie wiem…

Ten test, artykuł będzie zatem nie tylko recenzją HP50-ek (bardzo, moim zdaniem, niedocenianych słuchawek, które w kraju w ogóle nie miały szczęścia do dziennikarzy – mało kto o nich pisał), ale będzie także opisem problemowym, tematycznym, dotyczącym modyfikacji, ulepszania tego, co z pudełka, wpływowi modyfikacji okablowania na dźwięk. Nie będziemy generalizować, bo zawsze trzeba podchodzić do tych kwestii indywidualnie, ale co od zasady… w drogich modelach, z wymiennym kablem, można – podobnie jak to ma miejsce z torem stacjonarnym, systemem audio, dosmaczać, stroić całość za pomocą przewodów. I żeby nie było… jestem, byłem i raczej pozostanę sceptyczny w kwestii roli, wpływu kabelków na to co słyszymy (w ujęciu procentowym). Według mnie kable, choć mają wpływ, to jednak nie tak przemożny jak to można często wyczytać w różnych periodykach, publikacjach, innymi słowy kable same z siebie nie grają*. Co więcej, ich wpływ jest raczej subtelny, a nie krytyczny (nie mówimy tutaj o ekstremach, a o ogólnych zasadach jakie dotyczą okablowania w systemie). Także to nie jest tak, że nagle, automagicznie mam zupełnie inne, nowe HP50, o niebo lepsze etc. Mogę w każdej chwili skonfrontować to, co słyszę na zmodyfikowanych, z egzemplarzem w pewnym salonie. Tak dla przypomnienia. Słuchając ich teraz, wiem w jakim kierunku i na ile wymiana kabla zmieniła dźwięk tych słuchawek.

Jak zapewne zdążyliście zauważyć, jestem fanem marki NAD. Ta kanadyjska (tak, ma brytyjskie korzenie, ale to KANADA, a nie jak piszą co poniektórzy Albion) firma robi świetny sprzęt, znakomity w relacji koszt – efekt, według mnie ponadczasowy. Jest wierna swojemu DNA i mimo na wskroś nowoczesnej, obecnej oferty, nadal robi to, co wyróżniało ją na rynku – robi muzykalne, ekstremalnie przyjemne w odbiorze urządzenia audio, które mogą stanowić fundament dowolnego toru. Tego taniego, budżetowego (w tym zawsze byli mocno, to ich wyróżniało), jak i high-endowego, przy czym w ofercie znajdziemy klasyczne konstrukcje, które według mnie idealnie pasują do koncepcji „drut ze wzmocnieniem”. Prawdziwe, nadowskie waty, zazwyczaj dużo większe (mocowo) możliwości od tych podawanych w specyfikacji – za to lubię i cenię tę firmę. I choć cyfra jest numero uno (dzisiaj) to jednak znajdziemy także sporo czysto analogowych produktów w katalogu NADa obecnie i dobrze, dobrze że tak jest, bo mamy wybór. U mnie większość elektroniki na stałe (bo poza tym, w związku z testami, wiadomo, ciągła rotacja następuje) to NAD. I to zarówno ten nowoczesny (np. D3020), jak i ten vintage’owy (np. pre 1020). HP50-ki zagrają z dziurki wspomnianego przedwzmacniacza z wbudowanym stopniem gramofonowym (właśnie gramofon, też NADa, też vintage, będzie źródłem w tym konkretnie wypadku), zagrają również via jack w cyfrowej integrze (które to wyjście, przypominam, oceniłem jako dość kiepskie w recenzji tego wzmacniacza) ze źródeł (a jakże) cyfrowych tj. Chromecast-a Audio oraz routera AirPort Express (AirPlay) & via BT z aptX (przy okazji porównam te bezprzewodowe sposoby transmisji dźwięku). HP50 sprawdzę także na budżetowym zestawie C515BEE & C315BEE odtwarzając płyty CDA. To będzie taki „przede wszystkim NAD”, choć oczywiście nie zrezygnuję ze sprawdzenia możliwości słuchawek z inną elektroniką (Oppo HA-2 np.).

Zmodyfikowane pod tor stacjonarny. Co by tu puścić?

Sumując, będzie to nieco inna, myślę że ciekawa, próba opisu produktu – „po”. Po modyfikacjach, po gruntownym wygrzaniu, po dogłębnym zaznajomieniu się z pierwotnym, nietykanym egzemplarzem, na firmowej – bardzo odmiennej, przekrojowej odnośnie generacji / pokoleń elektronice. Jedno wiem już teraz. Te słuchawki potrafią zaskoczyć. I nie liczy się w tym zaskakiwaniu znaczek NAD na obudowie muszli, a liczy się to co dobiega do uszu. Jest tam spokój, ale jest też finezja i umiejętności, które potrafią mocno zadziwić. Aha, w nazwie tych nauszników występuje VISO, oznaczenie produktów lifestyleowych NADa, takich jak choćby głośniki bezprzewodowe ONE, IEMy etc. Nasze już takie VISO nie są, jak widać

Tymczasem poniżej, parę dodatkowych fotek…

* …odnośnie zaś cenowego rozpasania w branży kablarskiej to komentarz wydaje się w sumie zbyteczny. To jak z farmaceutykami tylko (chyba) jeszcze do sześcianu. Często, gęsto totalne oderwanie od rzeczywistości.

» Czytaj dalej

Recenzja rewelacyjnego przetwornika Schiit Gungnir Multibit

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
Gungnir_Multibit_4

Zazwyczaj unikam w tytułach recenzji wartościowania, jasnego określenia jaki mam stosunek do przetestowanego sprzętu. Jeżeli nawet coś się tam pojawia, to ze znakiem zapytania. W przypadku multibitowego Gungnira jest inaczej, bo to DAC, który razem z opisanym przez nas Mjolnirem 2 stanowi według mnie bliskie ideału, docelowe rozwiązanie dla kogoś, kto:

• dysponuje wysokiej klasy nausznikami, przy czym nie muszą to być wcale najdroższe modele… wystarczy, że mamy HD600/650, HE-400 – takie słuchawki pozwolą w pełni rozkoszować się brzmieniem tego setu

• dodatkowo chce zintegrować sobie tor wokół świetnego preampa (Mjolnir), ma lub planuje zakup końcówki/końcówek mocy

• buduje sobie system w oparciu o aktywne kolumny (takie, jak choćby wykorzystywane u nas w redakcji nEar05)

Jak widać, nie trzeba wcale mieć nie wiadomo czego w torze, dotychczasowym torze, by w pełni docenić progres jaki wnosi wspomniany zestaw DAC + preamp, bez żadnego faux pas, więcej nawet – sam producent jasno daje do zrozumienia, że ma w głębokim poważaniu hiperstratosferyczne high-endy, że dla niego te wszystkie audiovoodoo za pięć zer na rachunku to totalnie nie ta bajka. Już kiedyś o tym wspominałem, testując produkty tego producenta, ale warto to przypomnieć, szczególnie w tych okolicznościach, odnośnie tytułowego sprzętu (oraz Mjolnira 2). I jest wierny takiemu, zdroworozsądkowemu, podejściu do wyceny swoich urządzeń. Szczególnie mocno to widać właśnie w przypadku tytułowego przetwornika oraz wspominanego pre. Ktoś inny wołałby 20 tysięcy, albo i więcej za takie klamoty. Po prostu.

Powiem wprost – zakup tych urządzeń to wg. mnie w kategorii koszt/efekt najlepsza inwestycja jaką możemy poczynić budując sobie system na lata (a może pokoleniowo? Na starość słuch siada, ale młode ucho naszego już podrośniętego potomstwa będzie mogło skorzystać z dobrodziejstw takiego zestawu). W branży takie podejście zasługuje na szacunek i na pochwałę, bo – cóż – jest rzadkością. Co więcej, w przypadku Gungnira oraz Mjolnira taki zestaw może być nie tylko docelowym rozwiązaniem pod słuchawki, ale stanowić fundament całego systemu audio i to takiego z ambicjami grania na poziomie high-endowym właśnie. Inaczej. Te klamoty nie będą według mnie żadnym ograniczeniem toru, bez względu na pozostałe elementy składowe (głośniki, wzmacniacze oraz źródła).

W przypadku Multibita właściwym źródłem będzie komputer, nie streamer, tylko komputer właśnie. Komputerowy transport pozwoli według mnie na uzyskanie optymalnego efektu, bo możliwości jakie drzemią w tym DACu da się najlepiej wykorzystać za pomocą źródła, które nie jest ograniczone jedynie słusznym, zamkniętym oprogramowaniem. Mówiąc wprost – odpowiednio zmodyfikowany pod audio, albo specjalnie zaprojektowany PC z odpowiednim software zaoferuje najlepsze warunki dla multibitowego DACa Schiita, nie będzie stanowił ograniczenia dla jego możliwości, potencjału. To, co najważniejsze, tzn. interfejs USB w pewien sposób narzuca taki właśnie wybór transportu cyfrowego, ale już nie warunkuje, bo coraz więcej strumieniowców pozwala na granie via USB.

To tak, tytułem wstępu, czas na konkrety zatem…

» Czytaj dalej

Zaawansowana konwersja C/A i więcej? Recenzja Matrix Quattro II Advanced

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
Q2A

Nadrabiamy zaległości. Czas na mocnego zawodnika, opisywany w pierwszych wrażeniach, zaawansowany przetwornik C/A Matriksa Quattro II. To następca zrecenzowanego u nas przed paru laty pierwszego modelu Quattro, wtedy na szczycie oferty znanego producenta przetworników oraz wzmacniaczy słuchawkowych, teraz już zdetronizowanego… pamiętacie X-Sabre? No właśnie. W przypadku następcy mówimy o „wszystkomającej”, cyfrowej centralce, która z zapasem pozwoli zintegrować wszystkie nasze źródła cyfrowe „pod jednym dachem”. Poprzednik nie musiał korzystać z drivera, bo też ograniczony był do odtwarzania via USB dźwięku 24/96. Dwójka potrafi obsłużyć wszystkie (poza natywnym wsparciem dla MQA) formaty. A konkretnie? Konstrukcja oferuje wsparcie dla plików audio do 32bit / 384 kHz PCM oraz DSD 1bit 64/128/256. Innymi słowy zagramy każdy plik hi-res jaki znajdziemy w sieci, mamy zapewnione pełne wsparcie dla formatów DXD/DSD. Już pierwszy model wyróżniała bardzo dobra aplikacja USB, to skądinąd cecha wszystkich Matriksów, producent opanował kwestie przesyłu danych audio via USB jak mało kto w branży. Pisałem o tym, we wcześniejszych recenzjach daków Matriksa (Mini-iMini-i & Mini-i PRO 2014; Mini-i PRO 2015 oraz wspomnianego już X-Sabre) i w pełni to podtrzymuję. Widać, że ktoś tu dysponuje odpowiednim zapleczem, ludźmi którzy o transmisji cyfrowej z komputera wiedzą wszystko, inżynierami dokonującymi trafnych wyborów. Programowalne kości XMOS, własne, znakomitej jakości sterowniki (stabilność, pewność działania zawsze były bez zarzutu, warto to podkreślić, bo u innych bywa z tym różnie – tu zawsze stabilne jak skała) oraz wiedza jak to wszystko w odpowiedni sposób zaimplementować dają w efekcie takie, a nie inne rezultaty. Dla mnie Matriks to po pierwsze USB, to właśnie dla transmisji z komputera kupuje się te przetworniki, no i może jeszcze dla współpracy ze słuchawkami, która to współpraca jest zazwyczaj bez zarzutu, ale to znowu pokłosie doświadczeń firmy, producenta świetnych M-Stage’ów (patrz nasze wcześniejsze recenzje: M-Stage AMP & HPA-3U). W przypadku Advanced mamy ponadto możliwość podłączenia takich rzeczy jak odtwarzacz CD/BD/sieciowy, jakiegoś AppleTV/AP Express czy Chromecasta, HDTV (optyk) oraz wysokiej klasy źródła (via AES/EBU) i to x2, co w praktyce, jak wspomniałem powyżej, wystarczy każdemu do zintegrowania całego domowego AV za pomocą tytułowego bohatera. 

Jak obiecywałem w zapowiedzi sprawdziłem działanie DACa pod ROONem, podłączyłem go do Maca za pośrednictwem thunderboltowego huba i było to najintensywniej wykorzystywana przeze mnie konfiguracja. Oczywiście sprawdziłem także jak sobie ten DAC radzi pod Windowsem, będąc pewien, że podobnie jak to miało miejsce w przeszłości, gdy testowałem inne Matriksy, w systemie Microsoftu będzie się ten przetwornik sprawował wzorowo. I nie zawiodłem się. Z Fooko PC/ MiniX PC @ Win10, foobarem z wtyczką sacd chodzi to, to bez zastrzeżeń. Nie było w czasie testowania dostępnej wersji ROONa z Roon Ready, nie mam jednak wątpliwości, że w takim zestawieniu całość pracowałaby bez zarzutu. Jak wcześniej pisałem, tabletPC po raz kolejny udowodnił, że taka kategoria sprzętu jest w aplikacji audio mocno problematyczna. W przypadku Matriksa udało mi się osiągnąć jako taką stabilność odtwarzania (z redbook oraz plikami 24/96 jest ok, ale wszystko powyżej niestety powoduje problemy). Native ASIO dało się uruchomić, także odtwarzanie materiału DXD było możliwe, z tym że zdarzały się dropy i – ogólnie – problemy z transmisją. I nie pomagało ustawienie większych opóźnień. To ewidentnie wina transportu, Asus ME400C niestety nie gwarantuje poprawnej współpracy z przetwornikami audio w trybie USB 2.0. Jestem pod wrażeniem, że to problematyczne źródło, w przypadku Q2 dało się zmusić do współpracy, choć, jak wspomniałem, bez pełnego sukcesu. W przypadku MBA oczywiście nie musiałem niczego instalować, wystarczyło wejść w panel audio/midi i wybrać DACa z listy. Sam softwareowy panel dla DACa jest mocno rozbudowany, daje możliwość modyfikowania pracy urządzenia z poziomu komputera – to także nieczęste zjawisko, zazwyczaj producent dostarcza sterowniki do systemu i nie zawraca sobie głowy takimi „szczegółami”. Tutaj możemy wygodnie modyfikować pracę DACa. Kolejna zaleta. Potwierdza to tylko to, co napisałem na wstępie, że ludzie którzy projektują te przetworniki potrafią dobrze programować, potrafią napisać dobry sterownik i mamy kompletne rozwiązanie, kupując Matriksa, a nie częściowe – bo tak to właśnie wygląda, gdy potencjalnie niezły hardware dostajemy z kiepskim wsparciem softwareowym.

No dobrze, dość ślizgania się po powierzchni, czas przejść do konkretów…

» Czytaj dalej

Test wzmacniacza słuchawkowego (integry) Myryad Z40

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
Myryad Z40_1

Skąd ta „integra” w tytule? Już wyjaśniam. Opis tego urządzenia powinien być bardziej rozbudowany tzn. mamy tutaj nie tylko wzmacniacz słuchawkowy, a właśnie wzmacniacz słuchawkowy z rozbudowanym przedwzmacniaczem stereo czyt. integrę słuchawkową i takie uszczegółowienie znacznie lepiej charakteryzuje ten sprzęt. Warto wspomnieć na wstępie o tych dodatkowych możliwościach, o jakże dzisiaj rzadkiej (a jakże przydatnej!) możliwości podpięcia i przełączania się między wieloma analogowymi źródłami (mam tu na myśli więcej niż dwa, bo właśnie dwa źródła wyznaczają zazwyczaj górną granicę dla współczesnych wzmacniaczy słuchawkowych). Tutaj jest zupełnie inaczej, bo mamy aż cztery wejścia analogowe RCA dla czterech różnych źródeł dźwięku… rzecz niespotykana i warta podkreślenia. Stąd właśnie ta integra, a że w praktyce możemy tego klamota użyć w systemie jako pełnoprawnego przedwzmacniacza tym lepiej! Innymi słowy mamy tu tak naprawdę dwa urządzenia w jednym – wzmacniacz słuchawkowy z dużą liczbą możliwych do podpięcia rzeczy oraz (dzięki regulowanemu wyjściu) przedwzmacniacz stereofoniczny o bardzo dobrych (o czym niżej) parametrach, mogący bez problemu współpracować z dowolną końcówką mocy (można też, tak jak ja to zrobiłem, podpiąć go do wejść wprost na końcówki w amplitunerze kina domowego).

Poza tym Myryad przygotował coś dla tych, którzy postanowią zbudować sobie system wokół produktów tej firmy. Chodzi o autorskie rozwiązanie „Smart My-Link®”, pozwalające na sterowanie firmową elektroniką (włączanie/ wyłączanie, automatyczny start, uruchamianie całego systemu po naciśnięciu play etc.). Producent zdecydował się na niekomplikowanie życia amatorowi tego typu rozwiązań, stosując w tym łańcuchowym systemie integrującym firmowe urządzenia kable RCA. Znakomicie ułatwia to sprawę i dla kogoś chętnego do wprzęgnięcia myryadowego DACa lub/i odtwarzacza CD to kwestia podpięcia dowolnego (nawet taniutkiego, bylejakiego) kabelka – w końcu to połączenie przekazujące komendy nie sygnał audio w ramach toru.

» Czytaj dalej