LogowanieZarejestruj się
News

Test Revo SuperConnect. Super radioodbiornika. Super.

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
Zrzut ekranu 2015-06-28 o 17.20.24

Trochę nam się ta recenzja zagubiła gdzieś po drodze. Niedobrze. Bo Revo potrafi robić świetne, lifestylowe urządzenia audio, to sprzęt z naprawdę wysokiej półki, a tytułowe radyjko dodatkowo wyróżnia się w ofercie tego producenta wyjątkowo. Niedobrze więc, że z takim poślizgiem, dobrze że w końcu. I tego się trzymamy :) SuperConnect to taki radioodbiornik na miarę XXI wieku z wszystkim, tzn. z radiem cyfrowym, analogowym, internetowym oraz integracją z serwisami streamingowymi z jednej strony, jak również cydrowe źródło do grania z handhelda, komputera, serwera sieciowego. To wszystko w arcyzgrabnej formie, takiej, jaką powinno charakteryzować się piękne, klasyczne radio – jest drewno (boki, góra i dół obudowy) oraz aluminium (przód i tył). Wszystko spasowane z wielką starannością, wykonane na najwyższym poziomie. Szczerze? Jeżeli miałbym szukać czegoś gustownego w takiej właśnie formie, radia z siecią, to Revo byłoby jednym z pierwszych adresatów tych poszukiwań. Ten odbiornik ma w nazwie super i cóż, producent nie przesadza z tym super, bo faktycznie słuchać można bez względu na to, skąd nadają. A przecież to jest istota odbiornika – żeby odbierał sygnał, najlepiej z dowolnego źródła. SuperConnect to potrafi. Innymi słowy od strony formy i możliwości (technicznych, przyłączeniowych) jest tutaj absolutnie wszystko. Pozostała kwestia brzmienia. Czy ten multiodbiornik potrafi, będąc typowym źródłem monofonicznym, zagrać angażującą, w taki sposób, by słuchający go miłośnik wysokiej jakości dźwięku nie miał powodów do narzekań?

O tym przeczytacie poniżej, wspomnę także nieco o zaznaczonych we wstępie możliwościach. Testowałem wcześniej wieżę tego producenta, głośnik bezprzewodowy z dokiem. Wypadł bardzo przekonywająco, bardzo nam się spodobał. Dzisiaj bez integracji z plikiem, jak widać, trudno zaistnieć na rynku. Bardzo trudno, choć tacy Włosi z Tivoli pokazują, że jednak da się. Szkoda tylko, że klasyczne, tradycyjne radio, rozgłośnie to w większości – przez analogię – taka sama siekanina, chłam, jak obecna telewizja. Tylko kanały premium, względnie tematyczne oferują coś wartościowego, w przypadku tradycyjnych rozgłośni jest gorzej – bo dzisiaj trudno takim podmiotom utrzymywać się na rynku, muszą walczyć o egzystencję, a to niestety przekłada się na fatalny dobór muzyki, poprzetykanej głupkowatymi wstawkami prowadzących audycję… zmieniaczy playlist, z oczywistym dodatkiem w postaci super głośnych reklam. Tak to niestety wygląda, na szczęście SuperConnect daje dostęp do tematycznych stacji internetowych, do cyfrowego radia DAB+ (które to oferuje nie tylko dobry jakościowo dźwięk, ale stara się przyciągnąć słuchaczy czymś innym, niż standardowa sieczka). Można zatem znaleźć coś dla siebie, nie będąc skazanym na to co w eterze (piszę to ze smutkiem, bo całe moje dzieciństwo to – w dziedzinie >słucham muzyki< – przede wszystkim radio właśnie, z kaseciakiem głównie na wynos i sporadycznie z gramofonem z wiadomych przyczyn – bo to przecież zabawka dla dorosłych jest, a nie dla szczyla). Tak czy inaczej, tutaj sobie posłuchamy do woli, z czego nam przyjdzie ochota. I o to chodzi! Zapraszam.

» Czytaj dalej

Pylon Pearl 20 – nasze pierwsze wrażenia

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
20150610_105547118_iOS

Kolumny zdążyły się porządnie wygrzać, sprawdziłem je na bardzo różnych źródłach, nie tylko cyfrowych (SB Touch, komputery, odtwarzacz SACD), także analogowych (gramofon i właśnie, dopiero co odkurzony deck). To ostatnie trochę z sentymentu, trochę dla sprawdzenia czy z kilkudziesięciu kaset TAktu jakie się uchowały, cokolwiek nadaje się jeszcze do odtwarzania ;-) Białe (HG) Perły nie tylko prezentują się od strony wizualnej wybornie, potrafią także zagrać na poziomie dużo wyższym niż wskazywałaby na to ich cena. To zresztą standardowa sytuacja w przypadku tego producenta, podobnie było z wszystkimi, przetestowanymi przez nas na HDO kolumnami. Brzmienie 20-ek nie jest tak ofensywne, jak w 25-kach, jest spokojniejsze, moim zdaniem w określonym repertuarze (klasyka, wokalizy, muzyka dawna) 20-ki górują nad większymi kolumnami z linii, przy czym potrafią mimo takich samych przetworników co w podstawkach (monitory) wyraźnie więcej odnośnie możliwości nagłośnieniowych (obie konstrukcje, tzn. monitory oraz 20-ki grają w salonie, można zatem dokonać bezpośredniego porównania). Bardzo ładnie wpasowują się testowane kolumny w drugą odsłonę linii Pearl – w najprzystępniejszej cenowo serii mamy trzy, świetnie uzupełniające się, konstrukcje, które – można tak to ująć – nie tylko w pełni odpowiadają potrzebom większości użytkowników od strony mocy, umiejętności nagłośnienia pomieszczeń (od kilku metrów kwadratowych do ponad 30 metrów, w przypadku dwudziestekpiątek), to jeszcze można je dobierać pod kątem muzycznych gustów… szczególnie mam tu na myśli obie konstrukcje podłogowe, które wcale nie marginalnie różnią się sposobem reprodukowania dźwięków, dodatkowy głośnik średnio-niskotonowy wraz z większą kubaturą obudowy większego modelu dość znacząco wpływają na charakter brzmienia. Patrząc od strony praktycznej, dwudziestki, szczególnie w takim salonie, wydają się być świetnym kompromisem (nie w sensie możliwości, bo potrafią naprawdę wiele), bo nie zajmują tyle miejsca co większy model, a jednocześnie potrafią zagrać z odpowiednim animuszem, uniwersalnie wpisując się zarówno w potrzeby melomana jak i miłośnika X muzy.

Pylony Pearl 20 grają bardzo zrównoważonym dźwiękiem (bardziej od 25-ek), kreują spektakl na niższych poziomach kręcenia gałką głośności – są przeznaczone do cichszego słuchania od swoich większych braci. To nie znaczy, że nie potrafią, jak trzeba, dać popisu elokwencji w jakimś kinie, czy ciężkim graniu, tudzież przy głośniejszym odsłuchu, jednak ich domeną jest słuchanie na normalnych poziomach, a wręcz świetnie wypadają przy cichym (wieczór) słuchaniu muzyki. I żeby nie było, od razu, nawet przy tym niskim poziomie, zauważymy różnice w stosunku do monitorów. To brzmienie wypełnione, kompletne, bardzo ładnie zszyte, koherentne. Nie ma takiego basu jak w 25-kach, co oczywiste, jak na kolumny podłogowe nie ma go dużo, ale nie przeszkadza to w słuchaniu, nie traktujemy tego w kategoriach niedomagań, a w określonych sytuacjach (patrz repertuar powyżej) sprawdza się to lepiej od kolumn wyposażonych w dodatkowy przetwornik średnio-niskotonowy. Dużą zaletą jest łatwość ustawienia, nie wymagają dużej przestrzeni, nie muszą stać pół kilometra od ściany (sprawdziłem, w odróżnieniu od 25-ek, które wyraźnie zyskują, gdy się je odstawi od ściany konkretniej, 20-ki mogą stać całkiem blisko – wręcz zalecałbym takie ustawienie, ze względu na możliwość lekkiego dociążenia niskiego zakresu). Kolumny generalnie kojarzą mi się z graniem typowym dla monitorów bliskiego pola, przy czym zachowują walory zestawu podłogowego, pozwalając swobodnie nagłośnić te 20 metrów kwadratowych w niewymuszony sposób, pozwalając dodatkowo cieszyć się dźwiękiem z frontów w kinie domowym. To bardzo pożądane cechy, dobrze wpasowujące się w potrzeby osób poszukujących kompaktowego, uniwersalnego rozwiązania do dużego pokoju. W przypadku modelu HG dostajemy jeszcze coś – piękne (lakier robi tutaj zasadniczą różnicę, to wykończenie jest po prostu na zupełnie innym poziomie od pozostałych wybarwień) wręcz luksusowe kolumienki, znakomicie pasujące do nowocześnie urządzonych mieszkań. Przetworniki nie są drogie (są budżetowe), z tyłu nie znajdziemy WBT – jasne – ale to niczego nie zmienia, bo zwracamy uwagę na ogólną prezentację, a ta jest naprawdę świetna. Bardzo, bardzo dobrze 20-ki grają z gramofonem w torze. To idealny partner dla mojego kochanego gruchota, a jako że czarnych krążków słucham na normalnym poziomie głośności, nie uciekając się do kręcenia gałką mocno w prawo w przedwzmacniaczu z korekcją (bo też pojawiają się wtedy problemy – nie da się słuchać bardzo głośno), to właśnie winyl bardzo często zaczynał, kontynuował i  kończył muzyczną ucztę… to się na marginesie zdarza u mnie coraz częściej. Więcej informacji, m.in. o przestrzeni, o stereofonii znajdziecie w przygotowywanej recenzji 20-ek. Te kolumny, mogę to napisać we wstępnych wnioskach, trzymają poziom – w wersji bez lakieru HG, za tysiąc złotych dostajemy coś, co (jak napisałem wcześniej) gra dużo lepiej, niż wskazywałaby na to cena. Przy czym, moim zdaniem, dopłata za wykończenie takie, jak w testowanych kolumnach, jest tego warta. Zapraszam na całą recenzję już niebawem. Dzisiaj o Pylonie jeszcze usłyszycie….

 

Wcześniejsze testy kolumn Pylon Audio na HD-Opinie.pl:

Pylon Pearl Monitor (pierwsza wersja) http://hd-opinie.pl/6863,audio,perla-glosniki-pylon-audio-pearl-monitor.html

Pylon Pearl Monitor (druga wersja) http://hd-opinie.pl/24091,audio,pylon-pearl-monitor-nasza-recenzja-nasz-wybor.html

Pylon Pearl 25 http://hd-opinie.pl/23109,audio,recenzja-kolumn-glosnikowych-pylon-pearl-25.html

Pylon Topaz Monitor http://hd-opinie.pl/21961,audio,recenzja-kolumn-podstawkowych-topaz-monitor-firmy-pylon-audio.html

Pylon Topaz 15: http://hd-opinie.pl/20749,audio,recenzja-kolumn-glosnikowych-pylon-audio-topaz-15.html

Pylon Topaz 20: http://hd-opinie.pl/12858,audio,recenzja-kolumn-pylon-audio-topaz.html

» Czytaj dalej

LOOP – streaming bez kompromisów, nasze wrażenia, nasza opinia

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
LOOP

O LOOPie wspomniałem parę dni temu w tym wpisie. Nowa usługa streamingowa LOOP pozwala na nieograniczony ilością miejsca (czytaj nielimitowany) dostęp do własnej kolekcji hi-resów oraz – ogólnie – muzyki zapisanej bezstratnie. Korzystam na co dzień z Tidala, jedynego obecnie serwisu streamingowego oferujacego strumieniowanie w jakości bezstratnej. Powiem tak – Tidal to bardzo dobre radio internetowe, jakościowo wyróżniające się na tle innych serwisów tego typu, ale do strumieniowania z LOOPa zwyczajnie nie ma podskoku. To inna bajka. I nawet nie chodzi o to, że Tidal to często brak święcącego HiFi (odtwarzamy wtedy materiał skompresowany stratnie o parametrach 320kbps w przypadku strumienia mp3 lub 256kbps w przypadku AAC), że część biblioteki niestety nie jest loseless. Chodzi o coś innego. Odtwarzane z własnej audio chmury (tak to będę od teraz nazywał) pliki, nawet CD Ripy brzmią ZNACZNIE lepiej. Znacznie. To nie jest subtelna różnica, a wyraźnie wyczuwalna, co tłumaczę sobie zastosowaniem przez Tidal zmiennego bitrate, generalnie niższego od wzmiankowanego transferu na poziomie 1411kbps. Tak to wygląda z technicznego punktu widzenia. Tak czy inaczej najważniejsze są w tym wszystkim nasze uszy i one bezbłędnie informują nas gdzie brzmi lepiej. Lepiej brzmi z LOOPa.

LOOP działa bardzo dobrze, tzn. odtwarzanie nie ulega przerwaniu w budynkach (3G/4G) oraz miejscach, gdzie zazwyczaj mam problem z działaniem Tidala, dzięki bardzo pokaźnemu buforowi. Generalnie na odtwarzanie musimy czasami chwilkę poczekać (widzimy wtedy napis Loading…), ale potem muzyka płynie już bez przeszkód do naszego odtwarzacza. Jeżeli odtwarzamy album, playlistę albo wybieramy tryb mieszany to oprogramowanie dba o to, by muzyka odtwarzana była bez konieczności czekania na dane, bez irytujących przerw. Inaczej będzie rzecz jasna, jak podczas odtwarzania zmienimi zdanie i wybierzemy inny album, inną playlistę etc. Wtedy ponownie trzeba będzie chwilkę poczekać na zapełnienie bufora. Widać, że Loop korzysta z własnej bazy metadanych, bo cześć kolekcji uzupełnił mi o brakujące elementy (skuteczność oceniam na jakieś 80-90%, a więc całkiem nieźle). Można rzecz jasna tworzyć własne playlisty (wcześniej utworzonych oprogramowanie nam nie obsłuży), korzystać z opcji mieszania utworów w przypadkowej kolejności (słabo to obecnie funkcjonuje, bo algorytm wybiera jedną, określoną kolejność odtwarzania, nie ma wielu wariantów, czy przypadkowości w tym mieszaniu, a przecież właśnie o to w mieszaniu chodzi, nieprawdaż?).

To co wgniata w fotel to, jak wspomniałem, jakość. Rzecz jasna mamy ograniczenia po stronie samych odtwarzaczy – w moim przypadku jest to iPhone 5S oraz iPad Mini Retina. Strumieniowanie w przypadku takich źródeł oznacza kompromisy. iPhone, każdy iPhone, to maksymalnie obsługa audio o parametrach 24 bit 48KHz, iPad zaś oferuje odtwarzanie materiału 24/96 bez downsamplingu. Nie jest źle, ale nie są to możliwości, które znajdziemy w niektórych urządzeniach na Androidzie (tu prym wiodą niektóre modele handheldów Galaxy od Samsunga), gdzi można grać 24/192. Bez względu na to czy muzyka płynie z jakiegoś iCośtam czy androidowego sprzętu, warto zadbać o odpowiednie słuchawki (tu progres, biorąc pod uwagę bezkompromisowość materiału źródłowego, będzie bardzo wyraźny) oraz… o odpowiednio dobrą amplifikację. Wzmacniacz słuchawkowy, przenośny, pozwoli wydobyć z tego co leci z Loopa wszystko, co najlepsze. To co zamontowano w smartfonach oraz tabletach często nie pozwala na dobre napędzenie słuchawek, dobrych słuchawek – mam tu na myśli zarówno rachityczna moc wbudowanych w telefony/tablety wzmacniaczy, ich niewystarczającą dynamikę, ogólnie, niewyszukane parametry słuchawkowego wyjścia, jakie zamontowano w naszych handheldach. Dobry wzmacniacz to wg. mnie ważniejszy element od zewnętrznego DACa, mający większy wpływa na jakość, większy od wyprowadzenia cyfrowego sygnału z naszego telefonu czy tabletu do zewnętrznego przetwornika (są jednak od tego pewne, że tak powiem, odstępstwa, czego dowodzi wbudowany w bezprzewodowe słuchawki Sennheisera DAC – połączenie kablem USB jest wg. mnie najlepsze brzmieniowo i to nie tylko w porównaniu z połączeniem bezprzewodowym, ale także analogowym, na kablu). Dźwięk strumieniowanych hi-resów muzyka brzmi w sposób zbliżony (przy dobrym wzmacniaczu i dobrych słuchawkach, jak wspomniałem powyżej) do tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni słuchając na stacjonarnym torze. To różnica wg. mnie nie tylko zauważalna, ale wyraźna, bezdyskusyjna. Jest dużo lepsza dynamika, jest w tym graniu powietrze, jest swoboda, ani cienia kompresji, pełny komfort, głębia, świetna stereofonia, przestrzeń. To wszystko, w porównaniu z typowym streamingiem, jest albo spotęgowane, albo zwyczajnie pojawia się właśnie tylko i wyłącznie w takich okolicznościach, tzn. dopiero w przypadku takiego strumienia czujemy, że to granie na najwyższym jakościowo poziomie. Cóż, wygląda na to, że słusznie upierałem się, że bez modułów 3G/4G wszelkie, wysokiej klasy DAPy, nie mają (na dłuższą metę) racji bytu. Ograniczenia pojemnościowe audiofilskich odtwarzaczy audio, połączone z brakiem możliwości połączenia się z siecią to oczywiste ograniczenia. Dzisiaj ludzie chcą strumieniować, chcą mieć szeroki wybór, pełen dostęp co zapewniają serwisy, co można (także) osiągnąć za pomocą takich usług jak LOOP. Cała kolekcja, wszystkie dyskografie, rzeczy których na próżno szukać w bibliotekach Spotify z osobistej audio chmurki? To jest to! Do tego taki Tidal oferujący nowości wydawnicze. Tak, to ma sens.

Nie jest to usługa pozbawiona wad. Nie, można parę wymienić, kilka rzeczy wymaga dopracowania. Transfer własnej muzyki do chmury jest cholernie słaby. 300-400kbps maksymalnie, średnio nie więcej niż 250-300 to naprawdę ból czterech liter. Jak sobie zechcemy przenieść całą kolekcję hi-resów to mamy nie lada wyzwanie. To będą dni, nie godziny, to potrwa. Downloader jest kiepski, to znaczy lubi się przywiesić, działa mułowato, dobrze że przynajmniej jest prosty, nie wybajerzony – tak czy inaczej do poprawy. Można alternatywnie wrzucać muzykę z poziomu odtwarzacza. No właśnie, odtwarzacza… Odtwarzacz VOX bardzo lubię, w obecnej wersji działa bardzo dobrze, oferuje integrację z SoundCloud, pozwala na obsługę dowolnego materiału lokalnie oraz zdalnie z serwera (w tym omawianego Loopa) oraz integrację z bibliotekami iTunes. Do tego scroblowanie z Last.FM oraz rozgłośnie internetowe. I tu niestety muszę się przyczepić – rozumiem mechanizm płatności w aplikacji, dodatkowe funkcjonalności, ale tak jak mogę zapłacić te 5$ miesięcznie za audio chmurę (50 za rok z góry, jak ktoś ma ochotę), to jakoś nie widzę uzasadnienia dla płacenia takiej sumy za odblokowanie rozgłośni internetowych. To jest wszędzie oferowane za darmo, a tu trzeba za to płacić. Jedyne, co mogłoby uzasadniać takie działanie to jakiś bardzo usystematyzowany, uporządkowany dostęp do rozgłośni oferujących najlepszą jakość streamingu, z jakimiś unikalnymi perełkami (które w morzu strumieni trudno odkryć, znaleźć). Cóż, widać developer szuka możliwości zarobienia dodatkowych paru groszy. Jego prawo, ale ja z tego nie skorzystam raczej, właśnie z wyżej wymienionych powodów. Moża grać tylko z Maka, mobilne platformy to także tylko i wyłącznie iOS – spore ograniczenie, ale developer ma pracować nad wersją dla Androida. Niestety o Windows Phone można na razie zapomnieć (może nowa dziesiątka przyniesie przełom, tzn. będzie można bez problemu korzystać z portów androidowych, poza tym wobec syntezy Windowsa na wszystkich platformach odpalimy dowolną usługę, odtwarzacz na microsoftowym telefonie). LOOP to nie jedyna, gorąca nowość w zakresie dostępu do muzyki. Za moment możecie spodziewać się opisu kolejnej, bardzo interesującej, wręcz rewolucyjnej usługi streamingowej. Czegoś co wszystko łączy i mam tu na myśli nie tylko różne strumienie (serwisy), ale także daje w pełni multiplaformowe możliwości, świetnie integruje nasz domowy sprzęt audio (ten z siecią). O czym mówię? Ano o czymś, co nazwano Roon. Dzieje się, oj dzieje w tym stramingu i trudno się dziwić. To, jak wspomniałem, teraźniejszość i przyszłość rynku, całej branży. Wspomniany Roon to coś, co niektórzy zdążyli już okrzyknąć absolutną rewelacją(lucją), następcą LMS (Logitech Media Serwer – który, dzięki po pośmiertnemu rozwojowi, wsparciu ogromnej rzeszy użytkowników, przeżywa obecnie „drugą młodość” vide oprogramowanie dla wyspecjalizowanych komputerów audio, setkach pluginów, dodatków jakie można uruchomić na tej platformie), czymś co całościowo rozwiązuje problem dostępu do muzyki. Na wyrost te zachwyty? Cóż, zobaczymy. Na razie rzecz testuję, podobnie jak LOOPa, z którego już raczej nie zrezygnuję, bo jak wspomniałem powyżej, idea prywatnej, osobistej audio chmurki, zintegrowanej z dobrym oprogramowaniem odtwarzającym dźwięk to dokładnie to, czego potrzebuję. Poniżej zrzuty z aplikacji mobilnych oraz komputera prezentujące opisaną usługę oraz software…

 

» Czytaj dalej

Ciekawostka – nowy Macbook: terminal, czyli to czego (większość) potrzebuje

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
MacBook_9

Niczego na dzień dobry nie podłączysz, mocy tutaj jest tyle co w komputerze sprzed czterech lat (wydajność na poziomie MB Air AD 2011), bez sieci ten sprzęt nie ma po prostu żadnego sensu, żadnego uzasadnienia. Tak, taki jest nowy MacBook, który Apple buńczucznie obwołało rewolucją, zdefiniowaniem komputera mobilnego na nowo, czymś co zastąpi znane nam obecnie laptopy. Wiele w tym sprzęcie ograniczeń, ale według mnie faktycznie sadownicy znowu mają nosa i ten dziwny, filigranowy (jego lekkość, forma kojarzy mi się z „niepoważnymi” netbookami, obecnie chromebookami – to ta sama idea, tylko dojrzalsza, sensowniejsza, niestety dla twórców, producentów „googlebooków” Apple potrafi sprzedawać komputery, inni wyraźnie mają z tym problem) komputerek może być zapowiedzią ostatniego pokolenia sprzętu prezentującego (jeszcze) klasyczną formę, wyposażonego w ekhmm… komputerowy system operacyjny. W dobie integracji, zapowiedzi końca rozwijania tradycyjnych OS dla sprzętu komputerowego (vide ostatnie zapowiedzi Microsoftu dotyczące Windowsa), przeniesienia obliczeń do chmury, zdalnego korzystania z usług, szerokiego wprowadzenia wirtualizacji, to co prezentuje nowy MacBook zdaje się wpisywać w przyszłość „computingu”, idealnie wpisywać.

W 2008 roku na rynku debiutował MacBook Air. Jeden port, niespotykana wcześniej forma – lekkość, mobilność, długi czas działania na baterii i (wtedy, w momencie premiery) bardzo wysoka cena. Nowy MacBook może powtórzyć sukces MBA, stać się początkiem kolejnej (i chyba ostatniej) ewolucji komputerów mobilnych. I tak jak Air stał się protoplastą wszystkich ultrabooków, które z czasem stały się dominującą formą wśród mobilnych PC, tak nowy MB stanie się wzorcem dla maszyn będących w zasadzie terminalami, w których duża część oprogramowania będzie odpalana zdalnie, gdzie będziemy płacić za dostęp, nie za licencję, program, a właśnie za dostęp do danej funkcjonalności. To już się dzieje w każdej dziedzinie dystrybucji software, dystrybucji multimediów, to trend który całkowicie przeobraża zapotrzebowanie na moc, na określone wyposażenie po stronie użytkownika. Wirtualizacja, bezprzewodowość rozumiana jako całkowite wyrugowanie przewodów łączących urządzenia, akcesoria, korzystanie z wielu współdziałających, w pełni zsynchronizowanych urządzeń komputerowych (od smartwatcha począwszy) wymusza całkowite przeorientowanie odnośnie specyfikacji, formy i nowy MacBook jest wg. mnie kwintesencją tego, co się w obecnym i przyszłym „computingu” dzieje. To jest dokładnie to, czego ludzie już teraz i zaraz będą potrzebować, oczekiwać od sprzętu komputerowego.

Jestem piernikiem, konserwatystą, nowy MB mnie irytuje, ale jestem i będę w mniejszości i nie mam racji. To, że nie mogę nic na dzień dobry podpiąć pod komputer to po pierwsze mało istotne ograniczenie dla większości współczesnych użytkowników sprzętu komputerowego, po drugie z czasem (klasyczne, czy konserwatywne nastawienie) to się zmieni i tak jak nikomu nie przeszkadza jeden port w iPadzie, czy iPhone, tak i tutaj nowy MB znajdzie wielu naśladowców …zresztą dzisiaj ultrabooki to dwa-trzy porty, jakiś slot i już. Będzie tego mniej, bo więcej to coś, z czego coraz rzadziej korzystamy, poza tym obecne porty, sloty są dla coraz cieńszych komputerów za duże. Dane będziemy trzymać w chmurach, będą dostępne zawsze (online) i w sumie tylko jedna rzecz mi tutaj w nowym MB nie zgadza się z zaprezentowaną powyżej wizją… gdzie, do cholery, podział się slot dla karty SIM. Pewnie dadzą to w wersji late 2016. Jak to u Apple bywa. Wkurza mnie klawiatura, która kojarzy mi się ze znienawidzonymi ultrapłaskimi klawkami, bez wyraźnego feedbacku, bez skoku. Ale to znowu pewnie kwestia przyzwyczajeń, mojego negatywnego nastawienia. Mechanizm motylkowy zdaje się najlepszym kompromisem w kwestii formy (super cienki, super lekki), przy zachowaniu wygody korzystania z tradycyjnego interfejsu. Przy czym dzisiaj króluje krótka forma – kto by tam sobie zawracał głowę pisaniem, wystarczy tweet, dwa zdania na fb, krótki komentarz, okraszony infantylną emotką. Zmienia się sposób komunikacji i tak naprawdę może się okazać, że dla wielu asystent typu Cortana czy Siri będzie pozwalał na całkowitą rezygnację z klawiatury. Wystarczy coś podyktować, skorzystać z gotowca i już, w myśl złotej zasady –  ”po co się przemęczać”. Klawiatura najmniej przypadła mi do gustu, jest (dla mnie) za twarda, ale jak wyżej, to kwestia osobistych preferencji, doświadczeń i (może przede wszystkim) potrzeb.

Gładzik z technologią ForceTouch jest świetny, ekran też jest świetny, oba te rozwiązania pozwalają na lepszą interakcję z komputerem, mają wpływ na komfort oraz na to w jaki sposób możemy obsługiwać nasz nowy terminal. To jest coś, co w oczywisty sposób skraca dystans (ForceTouch) i ułatwia posługiwanie się sprzętem w najbardziej intuicyjny, łatwy do opanowania sposób. Jedną z wielkich korzyści w przypadku MacOSa są gesty, dzięki nowym rozwiązaniom będzie (jeszcze) lepiej. W to nie wątpię i widzę ogromny potencjał, natomiast nie jestem wcale pewien, czy ten cały MacOS nie odejdzie niebawem w niebyt, w tym sensie, że przekształci się w system hybrydowy, który będzie w dużej mierze opierał się na wspomnianych rozwiązaniach zdalnych, na wirtualizacji procesów… Pytanie – po co w takim komputerze szybkie GPU i szybki procesor, gdy w ramach obecnych już na rynku technologii można będzie odpalić każdą wymagającą dużej mocy aplikację na zdalnym serwerze, albo urządzeniu współpracującym (konsole wszelkiej maści)? Zdziwię się, jeżeli nowe AppleTV nie będzie multimedialno-konsolowym hubem – pamiętajmy, na rynku zaraz pojawi się Windowsa 10 integrujący świat konsolowej rozrywki z pecetem (Xbox One -> PC). Core M nie jest stworzony do poważnej pracy, ale ta poważna praca to margines w przypadku typowego, domowo-biurowego użytkowania komputera. Inaczej – to że nowy MacBook to taki iPad z klawiaturą (wystarczy uświadomić sobie, ze płytka z układami zajmuje ok. 5% powierzchni obudowy), nie stanowi problemu dla większości osób, do których adresowany jest ten sprzęt. Zwyczajnie, niczego więcej nie potrzebują. Przy czym nie zapominajmy, że podstawowa konfiguracja z 8GB pamięci RAM oraz 256GB super szybkim dyskiem SSD (na szynie pci-e) to gwarancja zachowania odpowiedniej wydajności – tutaj nie ma się po prostu do czego przyczepić.

Pasywne chłodzenie to niewątpliwie atut, choć w tym konkretnie wypadku komputer (niestety) potrafi zaskoczyć in minus, grzejąc się konkretnie (gdy się go intensywnie wykorzystuje, gdy włącza się Turbo Boost). W takiej sytuacji, dolna część Maca staje się gorąca, nie ciepła, a gorąca właśnie. Nie ma to wpływu na działanie komputera, negatywnego wpływu, ale od strony wygody nie prezentuje się dobrze. Kto wie, może Apple będzie musiało wprowadzić zmodyfikowane EFI pod kątem termiki? Zobaczymy. Można mieć pewne wątpliwości, czy wiele odpalonych aplikacji (z Safari z wieloma zakładkami na czele) z równoczesnym transferem plików przez sieć, równoczesnym słuchaniem muzyki nie spowoduje czasami opisanej powyżej sytuacji – sprawdzę to jeszcze dokładniej i podzielę się doświadczeniami.

Na koniec tych pobieżnych obserwacji, kwestia wykorzystania nowego MB w roli komputera do audio. Nie ma tutaj klasycznego portu USB, nie ma nawet optycznego wyjścia (!) dla dźwięku. Słabo. Z drugiej strony, jak wspominałem nie raz na portalu, dzisiaj coraz częściej pozbywamy się drutów, kabli znaczy się i nowy MB to kwintesencja tego trendu. Nie ma przewodów, bo strumieniujemy (z takiego Tidala, względnie lokalnie z NASa), a następnie wykorzystując transfer przez BT (słuchawki, takie jak przetestowane Sennheisery Momentum Wireless), albo AirPlay’a odtwarzamy dźwięk na naszym zestawie stereo. Dzisiaj coraz częściej przetworniki C/A wyposażane są w moduły bezprzewodowe, odtwarzacze strumieniowe z definicji gotowe są na bezprzewodowy transfer ze źródeł komputerowych itd. itp. Innymi słowy te ograniczenia (pozostają i dla niektórych mogą być istotne) niekoniecznie przekreślają nowego MB w roli źródła audio. Po prostu tutaj się strumieniuje, a nie przesyła bity po kablu. Przejściówki, adaptery to zawsze niewiadoma odnośnie poprawności transferu, kolejne, zbędne ogniwo, podłączanie MB kablem USB może być więc problematyczne. Tak, tylko po co zaprzątać sobie głowę kablami… chyba, że jednak uznamy, że jakość płyty CDA (to zazwyczaj maksimum odnośnie strumieniowania po WiFi vide AirPlay, możliwości oferowane przez BT i ogólnie to, co dzisiaj spotykamy na rynku w tym zakresie) nie jest dla nas wystarczającaStrumieniowanie w jakości hi-res, szczególnie powyżej 24/96 wymaga w przeważającej większości przypadków zastosowania kabla. No, ale Apple pozostaje wierne AAC 256kbps, Mastered for iTunes jest generalnie w porządku, to jednak nadal dokładnie takie (kompresja stratna), a nie inne parametry dźwięku, więc w sumie nie ma o co kruszyć kopii… prawda? ;-) Streaming bezstratny to też maksymalnie 1411kbps i nie zanosi się, że poza niszowymi usługami, coś się w tej materii zmieni. Może, w co powątpiewam, czymś zaskoczą w czerwcu na WWDC (premiera serwisu streamingowego), ale patrząc na to w jakim kierunku podążą firma, hi-resy w kramiku, czy w strumieniu to chyba nie ten adres. Podsumowując, ma ten nowy MB spore ograniczenia w interesującym nas najmocniej zakresie, jednak dla kogoś, kto go sobie sparuje z sieciowym sprzętem audio via AirPlay, podłączy bezprzewodowo słuchawki klasy Momentum, nie będzie to stanowiło problemu. Jakościowo będzie satysfakcjonująco, no i ta wygoda…

» Czytaj dalej

Oppo na wynos: recenzja planarnych nauszników PM-3 & DAC/AMPa HA-2

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
20150410_000942998_iOS

Słuchanie muzyki poza miejscem zamieszkania obecnie można pogodzić z bezkompromisową jakością dźwięku. Testowaliśmy m.in. produkty irivera (AK), znakomite słuchawki przenośne, często nieustępujące jakościowo modelom stacjonarnym (przykładowo – świetne monitory douszne Westone, czy ostatnio opisane bezprzewodowe wokółuszne Sennheisery jak i wiele, wiele innych produktów z kategorii „na wynos”). PonoPlayer jakiego ostatnio miałem okazję chwilę posłuchać (odtwarzacz hi-res firmowany przez Neila Younga) uświadomił mi, że to granie przenośne na odpowiednim poziomie jakościowym to już nie niszowy, a stały, prężnie rozwijający się kierunek rozwoju branży audio. I to mimo złośliwych, kąśliwych uwag, recenzji, czy może „recenzji” jakie zalały sieć po wprowadzeniu do sprzedaży wspomnianego Pono odtwarzacza, będącego symbolem zachodzących w branży zmian. Obecnie na muzyce dystrybuowanej można zarobić w dwojaki sposób: w Internecie, oferując streaming w ramach płatnego dostępu, lub sprzedając pliki (w jakości lepszej od będącego do niedawna standardem mp3/128), względnie decydując się na – właśnie – niszowego, nie masowego konsumenta, oferując fizyczny nośnik pod postacią czarnej płyty. To albo lwia część rynku, albo niewielki wycinek, obiecujący wycinek, z dużym potencjałem, wzrostem sprzedaży (winyl), który pozostanie jednak niszą. W przypadku Internetu coraz częściej liczy się jakość, ludzie chcą płacić za dostęp do muzyki, płacić za nią, jednak coraz częściej wymagają czegoś lepszego od skompresowanej stratnie empetrójki.

Internet… pliki, strumieniowanie to domena komputerów, handheldów, to współczesne źródła muzyki, to sprzęt który najczęściej – jak pokazują statystyki – służy do odtwarzania muzyki. Tak dzisiaj słucha się, z tego się dzisiaj korzysta i bardzo często głównym, czy wręcz jedynym sposobem obcowania z muzyką są przenośne urządzenia, względnie komputer (też coraz częściej mobilny). Tak to wygląda i tak będzie wyglądać, to znaczy ten stan nie tylko się utrzyma, ale wręcz tendencja ucieczki od fizycznego nośnika, tradycyjnego sprzętu audio, klasycznych źródeł tylko się pogłębi. Zmiany w dystrybucji, nowy sposób konsumowania muzyki całkowicie przeorientowały rynek i trudno się dziwić, że producenci audio obecnie na wyścigi wprowadzają produkty dopasowane do nowych realiów. Przetestowany przeze mnie zestaw mobilny firmy Oppo – słuchawki planarne PM-3, będące najlżejszymi, najbardziej kompaktowymi, najlepiej dopasowanymi do wymogów grania mobilnego ortodynamikami na rynku oraz wyglądający niczym banknot 1000 dolarowy HA-2 idealnie wpasowuje się w opisane powyżej trendy, jest odzwierciedleniem idei bezkompromisowego grania bez względu na okoliczności, wszędzie gdzie przyjdzie nam na to ochota. To – warto sobie to uświadomić – potężna zmiana w zakresie naszych możliwości słuchania i szerzej obcowania z muzyką.

Dzisiaj nie ma już sensu podział na to co w domu (stacjonarnie, w lepszej jakości, bez kompromisów) i na to co poza domem (do niedawna w tle, w gorszej jakości, bez tych możliwości jakie dawał stacjonarny system). Obecnie można zdecydować się na mobilny zestaw, który w pełni, podkreślam, w pełni zadowoli wybredne ucho, a przy tym będzie oferował swobodę na niespotykaną skalę oraz dostęp do muzyki bez ograniczeń związanych z nośnikiem, fizycznym zapisem w pamięci… Przetwornik mobilny/ wzmacniacz słuchawkowy HA-2 oraz planarne słuchawki wokółuszne PM-3 symbolizują gigantyczne przeorientowanie rynku audio jakie obserwujemy i z tego powodu warto im się przyjrzeć dokładniej, bo według mnie taki system to już nie „coś do przenośnego słuchania”, a oczywista alternatywa dla stacjonarnego toru. Wraz z komputerem, w warunkach domowych, z aktywnymi zestawami głośnikowymi otrzymujemy spójną, nowoczesną odpowiedź na odejście od fizycznego nośnika – coś, co jest za pan brat z plikiem, streamingiem, co zajmuje mniej przestrzeni, jest energooszczędne (to nie moda, to konieczność) i dopasowuje się do dzisiejszego sposobu funkcjonowania, życia. Tu liczy się na równi forma i treść, to musi być wygodne, bezproblemowe, świetnie się prezentować, a dodatkowo integrować z towarzyszącą nam na co dzień elektroniką użytkową. I tak właśnie to wygląda w przypadku przetestowanego zestawu. To nie tylko wygląda, nie tylko oferuje odpowiednio wysoką jakość brzmienia, ale właśnie wpasowuje się w rzeczywistość, w to co dzisiaj i jutro będzie stanowiło lwią część rynku – pliki, streaming, handheld, komputerowe audio, bezprzewodowe granie itd itp.

Nie pozostaje mi nic innego jak zaprosić do lektury naszego najnowszego artykułu opisującego najnowsze, tytułowe produkty Oppo…

» Czytaj dalej

Źródło. Oppo BDP-105D. Nasza recenzja…

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
Oppo_1

Z Oppo miałem już wcześniej styczność. Znakomity odtwarzacz multiformatowy BDP-95, poprzednik opisywanej 105-ki, jaki dane mi było porównać z kilkoma bardzo dobrymi źródłami cyfrowymi (patrz wcześniejsza zapowiedź testu) pokazał dobitnie na co stać producenta. Myślałem, że to bliskie perfekcji urządzenie, które może stanowić główny element toru, łącząc wszelkie formaty, nośniki „pod jednym dachem”. Okazało się, że się myliłem. Nie chodzi tutaj o to, że nowy model, wiadomo, musi być od poprzednika lepszy, lepiej wyposażony, ale o to, że 105-ka zawiera w sobie tak naprawdę cztery znakomitej jakości urządzenia:

- multiformatowy odtwarzacz audio-wideo (BD/SACD/HDCD/DVD-A/DVD/CD), z możliwością odtwarzania multimediów z sieci (i to jak! O tym przeczytacie poniżej…) oraz Internetu
- przetwornik cyfrowo-analogowy oparty na kości ESS Sabre 9018, z wejściem dla komputera (czytaj high-endowy DAC)
- przedwzmacniacz (wyj. analogowe) oraz wysokiej klasy wzmacniacz słuchawkowy (można grać w wyjścia słuchawkowego w jakości oferowanej przez samodzielne amplifikacje słuchawkowe, takie jak nasz redakcyjny M1HPA)
- procesor kina domowego z zaawansowanym układem obróbki obrazu Darbee, osobnym przetwornikiem C/A ponownie opartym na jednej z najlepszych kości dostępnych na rynku, tj. ESS 9018, wyjściami analogowymi 7.1 oraz dwoma wejściami i dwoma wyjściami HDMI (czytaj: high-endowy procesor A/V)

Ten player nie tylko odtworzy nam wszystko, ale zrobi to na takim poziomie, że zakup oddzielnych komponentów będzie wg. mnie zupełnie nieracjonalny, pozbawiony sensu. Popatrzmy: dobrej klasy DAC oparty na 9018 to co najmniej 2-3 tysiące złotych (właściwie na myśl przychodzi mi tylko i wyłącznie Audio-gd w takim budżecie, za inne rozwiązania zapłacimy 2-3 razy więcej pieniędzy), odtwarzacz sieciowy grający na poziomie tytułowego Oppo to wydatek minimum 5-6 tysięcy złotych (poniżej uzasadnię dlaczego aż tyle, dlaczego 105-ka zostawia w tyle całą konkurencję w tej dziedzinie) i niech będzie że ten odtwarzacz ma już wbudowany napęd BD/DVD, choć to rzadkość, do tego trzeba za to ekstra dopłacić, wzmacniacz słuchawkowy to kolejne 2-3 tysiące złotych, a nie zapominajmy o procesorze obrazu, de facto wyposażeniu zbliżonym do pre-ampów kina domowego z najwyższej półki (lekko licząc od 6-7 tysięcy w górę). Bez problemu, budując sobie taki właśnie jw. system, dojdziemy do kwoty 20 tysięcy z okładem, przy czym nie uwzględniam tutaj niezbędnych wydatków na połączenie tego wszystkiego kablami, dodatkowym wysupłaniem sporej kasy na zasilanie etc. Oppo BDP-105 umożliwia osiągnięcie tego samego efektu (wg. mnie nawet lepszego, bo odpada szukanie synergii, odpada problem niedopasowania kabli, w konsekwencji – komplikacji toru) za dużo, dużo mniejsze pieniądze. To okazja. To okazja tym większa, że nie jest to urządzenie z manufaktury („tak, mamy to w produkcji, ale kolejka na kilkadziesiąt osób, najbliższy termin realizacji to za dwa lata, w grudniu popołudniu”), a od dużego, prężnego producenta elektroniki użytkowej. Od firmy, która w swoim portfolio ma dziesiątki produktów, gdzie powtarzalność produkcji, wysoka jakość jest wpisana w standard, nie jest czymś przypadkowym. Do tego wsparcie i serwis… to ogromnie ważne sprawy, na tle wspomnianych manufaktur z może romantycznym, ale w sumie często niepoważnym podejściem do produkcji i polityki posprzedażowej, takie Oppo to po prostu ktoś, komu możemy zaufać. Tutaj aż prosi się o analogię do „japończyków”, do takiego Marantza na przykład, gdzie wiem, że jak coś sobie od nich kupię to jestem ich KLIENTEM, czytaj najważniejszą osobą na świecie. Takim ludziom się ufa, z takimi firmami jest się przez całe życie.

Odtwarzacz Oppo prezentuje się wybornie, to pasywny (bez wentylatorów), po brzegi naładowany najlepszymi komponentami a/v, sprzęt, sprzęt w eleganckiej, wysmakowanej formie. Tak właśnie powinno projektować się elektronikę użytkową, zarówno tę z niższej, jak i z wyższej półki! Jak wspomniałem, DBP-105D jest sprzedawany po okazyjnej cenie, bo niecałe 8 tysięcy złotych to moim zdaniem promocja. Za takie pieniądze niczego porównywalnego w tym segmencie nie kupicie, co więcej, jak już wcześniej nadmieniłem, nie uda Wam się zintegrować wielu funkcji w jednej skrzynce, w takim stylu, w takiej formie. Nie ma czegoś takiego. Oppo 95 był świetny, ale 105D jest jeszcze lepszy. O wiele lepszy! Niesamowite. To pierwsze urządzenie audio, pierwsze źródło, a właściwie ŹRÓDŁO, które otrzymuje od nas znaczek „DEAD END”. Nie wiem na co i po co było by wymieniać 105-kę na …no właśnie, na co? Chyba tylko w sytuacji całkowitej rezygnacji z fizycznych źródeł (ale też – po co?), albo wyrzucenia cyfry przez okno i zakupienia AFO z przyległościami wraz z kolekcją kilku tysięcy winyli. Ok… tak… wtedy, powiedzmy, że mógłbym to (spróbować) zrozumieć. Nie pozostaje mi zatem nic innego jak uzasadnić te peany, dokładnie (bo też przetestowałem rzecz kompleksowo) opisując tytułowe urządzenie, pokazując jaki w tej dużej, ciężkiej skrzyni (oj lubimy takie źródła, lubimy! :) ) drzemie potencjał. Zapraszam do lektury…

» Czytaj dalej

10 pytań w sprawie Apple Watch’a – nasze wątpliwości przed premierą (testem)

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
0910_apple-iwatch_2000x1125-1940x1091

Ostatnia konferencja jakoś nie rozjaśniła sprawy, a wręcz przeciwnie, pozostawiła nas z wieloma pytaniami na które brakuje jednoznacznej odpowiedzi. Chcę w tym miejscu podzielić się naszymi wątpliwościami na temat tego produktu, produktu który – pozostaję tutaj w opozycji do większości głoszonych tu i ówdzie opinii – wcale nie jest skazany na sukces. Apple niewątpliwie jest obecnie jedyną firmą, która może bez zbędnego ryzyka wprowadzić produkt z kategorii elektroniki ubieralnej, który jednocześnie będzie stanowił najbardziej osobisty element technologii, jaki przyjdzie używać na co dzień każdemu, kto postanowi rzecz nabyć. Dodatkowo, nie zapominajmy, o czekającej nas rewolucji związanej z eksplozją zjawiska „Internet rzeczy”. To wszystko, wraz z zapowiadanym rozwojem usług medycznych (monitoring, poniekąd także profilaktyka), symbiozą z pokładową elektroniką w pojazdach, inteligentnym domostwem, płatnościami bezgotówkowymi/bezkartowymi ma stanowić nową jakość w naszym życiu.

Problem w tym, że na razie Apple sporo na ten temat mówi, ale jak te wszystkie zapowiedzi sprowadzimy do realiów to okaże się, ze po pierwsze mówimy o jednym rynku (rodzimym), po drugie mówimy o czymś co jest dopiero w początkowej fazie tworzenia, co gorsza w tej fazie pozostaje już od prawie roku i nie widać, by nastąpił w tej materii jakiś przełom, po trzecie wreszcie… dla Apple tytułowy produkt to nie tylko szansa, ale także zagrożenie, poważne zagrożenie, bo mimo konieczności ciągłego połączenia z iPhone, ten ostatni staje się właściwie zbędny, przestaje mieć sens, a już na pewno nie musi (bo i po co) mieć tego wszystkiego, co do tej pory miał, czy miał mieć, bo i tak coraz rzadziej będziemy po niego sięgali. Tu nie ma miejsca na razem, tu jest albo, albo…. telefon właściwie nie musi dysponować większością z funkcji, jakie oferuje, bo zostanie zastąpiony zegarkiem. Już pierwsza jego generacja ma całkowicie uwolnić nas od sprawdzania poczty, powiadomień, wszelkich notyfikacji, pozwalając na pełną interakcję, łącznie z odpowiadaniem na wiadomości oraz odbieraniem połączeń. Przecież to właśnie podstawowe funkcje telefonu, co gorsza (dla iPhone) także czujniki, działanie całego zastępu aplikacji, właściwie da się w pełni scedować na ten mały ekran. Pomijam czy będzie to zawsze wygodne, czy da się to zrobić po prostu dobrze… pomijam, bo tutaj odpowiedź brzmi (dla Apple) tylko w jeden, jedyny, możliwy sposób – musi i będzie, bo jak nie to produkt zostanie okrzyknięty największą porażką tej firmy. Innymi słowy firma nie ma wyjścia i musi sobie de facto odpowiedzieć na pytanie czy dobrze to skalkulowała.

Te wszystkie kwestie wywołują naturalne pytania, pytania na które (jak wyżej) nie ma jednoznacznej odpowiedzi, co więcej, pytania które według mnie poddają w wątpliwość całą koncepcję Apple Watch’a lub/i przyjęte przez firmę z Cupertino założenia, co do rozwoju branży oraz kierunku w jakim Apple będzie podążać. Mówiło się o konieczności podjęcia ryzyka, konieczności pokazania nowego, rewolucyjnego produktu. Inteligentny zegarek jest takim produktem niewątpliwie, jednak niekoniecznie jest produktem, który wyjdzie Apple na zdrowie, który w takiej formie powinien trafić do klientów. Rzecz jasna każdorazowo, w momencie premiery nowego, rewolucyjnego rozwiązania, mnożą się pytania oraz wątpliwości. Każda nowość wywołuje sceptycyzm. Jasne. Tyle tylko, że w tym wypadku nie mówimy o czymś, czego byśmy się nie spodziewali, o czymś co działa, czego założenia są odmienne od tego, co egzystuje już na rynku, o czymś co (jak chcą niektórzy) zmienia całkowicie reguły gry. Odnośnie tego ostatniego elementu, to nawet niewykluczone, tyle że Apple wcale nie musi być tym, kto taki produkt z powodzeniem wprowadzi i wypromuje mimo całego mnóstwa sprzyjających (jabłczanej firmie) okoliczności. Dlaczego tyle w nas sceptycyzmu? No to po kolej, przedstawię nasz punkt widzenia na ten produkt, pytania na które będę starał się odpowiedzieć testując zegarek, oceniając jego przydatność, użyteczność w codziennym użytkowaniu…

1. Czy inteligentny zegarek będę wymieniał rokrocznie, co dwa sezony? To arcyważne pytanie zarówno z punktu widzenia nabywcy (dla którego, wymuszona technologicznymi okolicznościami, wymiana może być trudna do zaakceptowania w tej kategorii elektroniki użytkowej) jak i producenta / akcjonariuszy (długi czas rynkowej egzystencji jednej, jedynej generacji to brak pożądanych wzrostów, stagnacja, problem wizerunkowo-marketingowy szczególnie w kontekście modelu biznesowego Apple etc.)

2. Czy zapowiadane wprowadzenie Apple Protection Plan dla tego produktu oznacza, że (podobnie jak Mac czy iPad) to produkt obliczony na lata (użytkowania)? Jak wysoki będzie koszt takiej usługi i dlaczego nie będzie to element standardowej gwarancji produktu?

3. Czy zapowiedziana właśnie, serwisowa wymienialność baterii, oznacza cykl jej (tzn. baterii) żywotności obliczony na dwa, maksymalnie dwa i pół roku użytkowania? Jaki będzie koszt takiej wymiany?

4. Dlaczego zdecydowano się na połączenie kilku różnych, zupełnie odmiennych interfejsów, sposobów obsługi urządzenia? Czy nie jest to proszenie się o problemy wynikające z dezorientacją (pierwsze wrażenia dziennikarzy są właśnie takie – nie bardzo wiadomo jak, dlaczego i po co akurat tak, to działa) użytkownika, poza tym gdzie tu – będąca znakiem firmowym Apple – prostota, łatwość obsługi, intuicyjność?

5. Z jednej strony mówiło się o ciągłej konieczności połączenia z iPhonem, z drugiej strony firma jednak ugięła się i wprowadziła możliwość autonomicznego odtwarzania muzyki z samego zegarka (konieczne słuchawki BT)? Czy to oznacza wstęp do budowy urządzenia, dla którego telefon jest tylko opcjonalnym partnerem (patrz konkurencyjny Gear S)? W takim wypadku zmieniałoby to całkowicie przyjętą koncepcję „ptaszka na uwięzi”.

6. Czy open source wprowadzony pod kątem tego produktu oznacza zmianę obliczoną na cały ekosystem, jego otwarcie na rozwiązania alternatywne, nie mające związku z ograniczeniami narzucanymi przez producenta? Czy jest to poniekąd przyznanie się do niemożności zapewnienia odpowiedniego poziomu wsparcia oraz „ogarnięcia” całego portfolio swoich rozwiązań, także tych nowych, które – czego nie da się wykluczyć – wymuszają taką właśnie zmianę polityki? Taki model oznacza koniec modelu Apple… warto to podkreślić.

7. Jak firma chce utrzymać popyt na „klasyczne” handheldy, gdy jej nowy produkt ma je w praktyce całkowicie zastąpić? Zmiana modelu biznesowego (powrót do modelu sprzed ery iPoda / iPhone / iPada… czytaj do modelu komputerowego, z jedną, poważną zmianą, o czym poniżej) może oznaczać całkowite przeorientowanie biznesu. To, rzecz jasna ogromne wyzwanie, też szansa, ale i ryzyko. Obecnie komputerów nie wymienia się za często, właściwie można ich w ogóle nie wymieniać. Z zegrakiem, nawet inteligentnym, do tego kosztownym, może być tak samo.

8. Czy elitarność nowego produktu, podkreślanie jego luksusowego charakteru, zmiany w sposobie sprzedaży i promocji to nie jest centralny strzał w stopę? Nieważne, że sportowa edycja będzie – powiedzmy – przystępna, bo i tak wszyscy będą mówili o absurdalnie drogich zegarkach z linii edition, względnie kosztujących tyle co nowy komputer modelach ze „średniej półki”. Popatrzcie na wpisy na technologicznych forach, na wyniki badań na temat przyjęcia tego produktu przez użytkowników iPhone… brak zainteresowania, rezerwa, w najlepszym razie zainteresowanie, ale właśnie raczej droższym modelem. Od plastiku i przystępnej ceny jest Pebble (ten trzeci w rozgrywce o nadgarstek, poza Apple oraz, ogólnie, Google Wear). Czy produkt, który z założenia jest taki sam, dysponuje takimi samymi możliwościami, ma takie same wady i zalety, może być jednocześnie (pomijając kilkanaście gram złota) dla każdego i …właśnie … dla wygranych? Gdzie tu sens, gdzie logika?

9. Aktywność, zdrowie to jedne z najczęściej powtarzanych fraz w przypadku inteligentnego zegarka Apple. Jak to się ma do konieczności codziennego rytuału ładowania (domyślnie, w nocy), gdy jedna z ważnych funkcji takiego zegarka (monitorowanie snu) nie da się z takim scenariuszem pogodzić?

10. Apple podało dość dokładnie jak długo będzie ten zegarek działał. To dobrze. Niestety, pewnie zapobiegawczo, każdy ze scenariuszy opatrzony jest formułką „zależnie od”. I tutaj pytanie za 100 punktów… jeżeli firma zakłada, że podczas pojedynczego cyklu odbierzemy 90 powiadomień (wszelkiej maści, od sms, maili, tweetów, wpisów na fb, notyfikacji z aplikacji etc. etc. etc.) to jest to założenie nie bardzo przystające do rzeczywistości. Korzystam z Pebble i wiem jak to wygląda, to znaczy wygląda to zupełnie inaczej (obawiam się, że nie będzie to nawet średnia, zwyczajnie będzie tego znacznie, znacznie więcej). Innymi słowy te 18 godzin wygląda na optymistyczne założenie, niekoniecznie oddające realia. Dodatkowo pojawia się jeszcze jeden problem – powiadomienia, te wszystkie pulsiki, buźki, interakcje (Siri, przypominajka, czy – jak to ujął sam TC – osobisty asystent od trenowania) – nie dość że mocno nam to działanie na baterii ograniczą to jeszcze spowodują, że zamiast sięgać po telefon (jak mówi statystyka) kilkadziesiąt, maksymalnie kilkaset (300) razy na dzień, będziemy przez cały czas wykonywać pewien zabawny gest, skupiając uwagę na naszym ulubionym nadgarstku. Czy naprawdę o to w tym wszystkim chodzi? Czy brak odpowiedzi na pulsik, buźkę nie spowoduje automatycznie obrazy majestatu? Czy infantylność (bo niestety takie oblicze kreuje samo Apple odnośnie tego produktu) to recepta na sukces? Naprawdę?

Sennheiser Momentum Wireless (over-ear) …zapowiedź, pierwsze wrażenia!

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
Momentum BT_1

Te słuchawki są niesamowite! Nie są tanie, wręcz drogie (1899 i nie jest to historyczna data, zapowiadająca nadejście XXw ;) ), ale patrząc na nie przez pryzmat wygody, brzmienia, konstrukcji (materiałów) oraz zastosowanych przez Niemców technologii nie widzę drugiego takiego produktu na rynku. Wcześniej pisałem o eksperymentach z bezprzewodowym podpinaniem wokółusznych Momentum pierwszej generacji do handheldów za pomocą modułu Bluetooth Saturn. Grało to świetnie. Tutaj jest jeszcze lepiej, co więcej, na to lepiej składa się kilka kluczowych cech jakimi powinny odznaczać się perfekcyjne słuchawki na wynos. Momentum Wireless są takimi słuchawkami. Tu każdy szczegół konstrukcji, każdy patent ma na celu zapewnienie maksymalnego poziomu komfortu, wygody, mobilności oraz wytrzymałości. Nic nie jest tu przypadkowe, niedopracowane, takie „prawie”. Nic. Jest to produkt, który jest kwintesencją postępu jaki dokonał się na przestrzeni kilku ostatnich lat w takich zakresach jak: bezprzewodowa transmisja dźwięku, technologie pozwalające na redukcje odgłosów z zewnątrz, nowe energooszczędne  układy maksymalizujące czas działania urządzeń pracujących na baterii. Każdy z tych – kluczowych – elementów jest w nowych Sennheiserach „naj”. Patrząc na cały bezprzewodowy segment, mogę powiedzieć, że poza topowymi, radiowymi słuchawkami (zresztą też od Sennheisera), które kosztowały swego czasu krocie, wspomnianym eksperymentem (Momentum mk1 + Saturn) żadna słuchawka bez kabla nie zagrała w ten sposób. Żadna. Miałem sposobność zapoznać się z wieloma konstrukcjami, w tym od takich specjalistów jak AKG, czy Beyerdynamica (bardzo dobre, ale nie perfekcyjne, RSX700… podobnie jak Senki, radiowe) i żadne nie zawładnęły mną w taki sposób, jak opisywane Momentum.

Jakość wykonania jest perfekcyjna. Mamy aluminium, mamy stal, skórę, wszystko w najlepszym gatunku, wszystko idealnie spasowane. Sterowanie z prawej muszli to subtelne, a jednocześnie precyzyjne i wytrzymałe przyciski oraz przełączniki. Wszystko chodzi jak, nie przymierzając, w szwajcarskim zegarku, zmiana dźwięku następuje w krokach (przełącznik przód / tył), wita nas żeński głos, informując jednocześnie o sparowaniu ze źródłem. Takoż miła pani żegna nas, choć to akurat następuje dopiero po 22 godzinach ciągłego słuchania (sprawdziłem – nie przesadzają, faktycznie mamy rekord czasu pracy wśród bezprzewodowych nauszników). To taki smaczek, ale równocześnie coś, co podkreśla z jakim produktem mamy do czynienia. Z wyjątkowym. Mechanizm składania to metalowe zawiasy, które wyglądają na takie obliczone na 100 lat działania, po złożeniu muszli mamy ultrakompaktową rzecz, do umieszczenia w miękkim, atłasowym nosidełku. Do tego zamszowe etui, z siatkowym schowkiem na kabel USB do ładowania oraz przewód min jack – jack do ewentualnego połączenia „na drucie”. Ekskluzywnie. Sam pałąk jest niebywale elastyczny, można go wyginać dowolnie, bez obawy o złamanie, uszkodzenie.

Opisywane słuchawki to najnowsza wersja Momentum (2.0), z dużymi, powiększonymi muszlami, wyprofilowanymi anatomicznie, skórzanymi nausznicami, obejmującymi tym razem całe ucho, nawet to w rozmiarze L czy XL ;-) Na prawej muszli znajdziemy duży grill kryjący dwa, wysokiej klasy mikrofony, jakość rozmów wg. mnie deklasuje każdą słuchawkę BT, może poza Voyagerem Pro (znakomity produkt btw). Aktywny system NoiseGuard działa nie gorzej niż wzorcowe opracowania Bose (będzie recenzja QC25, które są najlepszym modelem słuchawek bezprzewodowych Amerykanów, świetnym od strony dźwiękowej, jak i systemu odcinającego nas od świata zewnętrznego). O wpływie na brzmienie tego typu technologii przeczytacie w samej recenzji, można ten wpływ bardzo dokładnie sobie porównać podpinając bezprzewodowe Momentum kablem do źródła… istnieje wtedy możliwość wyłączenia NoiseGuard. Same słuchawki dobrze izolują, system pozwala – podobnie jak w przypadku Bose – na niemalże całkowitą eliminację tego co na zewnątrz. Pamiętam, że podobne wrażenia oferowała wcześniej Audio Technica w swojej linii topowych, mobilnych nauszników, jakie było mi dane przesłuchać na pokazie dwa lata temu w Warszawie (na AudioShow). Całkowita cisza.

Jednak najważniejsza wg. mnie, odpowiedzialna za jakość brzmienia technologia (poza rzecz jasna fantastycznymi przetwornikami), to moduł transmisji oparty na najnowszym układzie Bluetooth z kodekiem aptX z ultraniskim poziomem opóźnień. Raz, że mamy do czynienia z transferem zbliżonym do tego, jaki oferuje płyta CD (około 1300 kbps, w przypadku bezstratnych formatów skompresowanych, tj. ALAC/FLAC bitrate oscyluje wokół 800-1200 kbps właśnie), dwa – opóźnienia są dużo niższe niż we wcześniejszych wariantach tej technologii (aptX) i nie wynoszą 100 czy 50ms, a przyzwoite 20-30ms, przy czym Sennheiser w białej księdze wspomina o wsparciu dla tzw. loseless aptX, o „true HiFi” (poziom dynamiki 120db, zakres do 20kHz, odtwarzanie materiału 24bit/96kHz), co oznacza, że sam proces dekodowania odbywa się z wyjątkowo niskim poziomem opóźnień (1-2ms). Powiem tak, korzystając z komputera (patrz obrazek z wyjaśnieniem jak to uruchomić pod MacOSem) z załączonym kodekiem aptX, odtwarzając materiał bezstratny, w tym także hi-res, dostaję brzmienie o jakości referencyjnej, jest tak dobre, że w ślepym odsłuchu miałbym spore problemy ze wskazaniem czy gramy z kabla czy bez. Same Momentum grają równie angażująco jak model przewodowy pierwszej generacji, ale są od poprzedników (jeszcze) lepsze. To niewielkie, ale wyczuwalne zmiany, które całościowo dają coś, z czym naprawdę trudno się rozstać. Na marginesie, ciekawe czy Apple w końcu zmądrzeje i przestanie ograniczać BT w swoich handheldach, dając m.in. obsługę kodeka gwarantującego dużo lepsze brzmienie (od A2DP), bo te 256kbps AAC to wielki, jakościowy kompromis.

Są takie produkty audio, które po odpaleniu dowolnej muzyki, nawet tej niekoniecznie przez nas kochanej i poważanej, totalnie biorą nas w niewolę. To sytuacja w której każdy dobrze zrealizowany album brzmi świetnie, gdzie chce się więcej i więcej, kiedy można słuchać w kółko tego samego bez znużenia, z wypiekami na twarzy. Tak, wiem jak to wygląda, wygląda niepoważnie, wygląda na brak dystansu, na bezkrytyczny zachwyt. Nic nie poradzę, że zakładając te słuchawki na uszy, nie chcę ich już z uszu zdejmować. Muzyka słuchana za ich pośrednictwem to zwielokrotniona przyjemność płynąca z obcowania z tym, co kochamy, to prawdziwy narkotyk. Od paru dni jestem w transie, słucham muzyki właściwie wyłącznie w zestawieniu NAS-MacBook-Momentum BT i nie mogę przestać. Nie będę rozwodził się nad poszczególnymi aspektami (to zostawię na artykuł), powiem tylko tyle – tutaj niczego się nie analizuje, tutaj się po prostu słucha, w pełni się w to słuchanie angażuje, te słuchawki to narzędzie do wywoływania silnych emocji, coś mocno uzależniającego. Uwielbiam słuchać muzyki za pośrednictwem Audeze, ale muszę w tym celu odpalić całą maszynerię, muszę pogodzić się z wagą, z brakiem swobody, z ciężkim kablem. Tutaj mam prostą, szybką drogę do odjazdu, do odlotu! Niesamowite…

Poniżej rozbudowana fotogaleria, prezentująca tytułowe słuchawki (wraz z opisem konfiguracji pod MacOSem)

» Czytaj dalej

TAP8 z blockerami… recenzja listwy firmy Tomanek z systemem zasilania w tle

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
zdjciegwnetap8

Jak być może pamiętacie, o produktach polskiego producenta, przystępnych cenowo akcesoriach zasilających sprzęt audio, pisałem już parokrotnie na łamach HDO (np. tutaj). Za każdym razem wychodziła prawie laurka, ale co poradzić, przecież nie będę pisał że coś jest do kitu, gdy rzeczywistość przedstawia się zgoła inaczej. Zresztą był jeden taki produkt, który absolutnie niczego nie wniósł do systemu – mam na myśli ULPS USB, czytaj zasilacz dla przetworników USB (tych, które czerpią energię z gniazda USB). Sprawdziłem to, to z moim Audioquestem Dragonfly oraz M2Techem hiFace DAC i niczego, żadnego progresu w brzmieniu nie zauważyłem. Tak czy inaczej, patrząc statystycznie, produkty Pana Tomasza zyskały w moich oczach odpowiednio wysoką renomę, bo też zasilacze ULPS dla Squeezeboksa Touch oraz rDACa to coś wartego każdej wydanej na nie złotówki, to samo mogę powiedzieć o alternatywnym zasilaczu dla przetwornika DAC IT firmy Peatchtree Audio, który co prawda zmienił był właściciela, ale z tego co wiem, ów właściciel bardzo sobie chwali, wręcz uważa że dzięki temu elementowi to o klasę lepsze (DAC) urządzenie. Potem zdarzyła się listwa TAP6, która do dzisiaj wiernie mi służy, która pozwala mojemu gramofonowi, staruteńkiemu NADowi (5120), wraz z oldskulowym pre 1020, zagrać tak, że czapki z głów. To naprawdę robi różnicę, wystarczy, że przepnę całość do listwy, skądinąd zacnej, APC (wysoki model, taki super, ultra bezpieczny) i cóż… polska listwa robi różnicę, to do niej podpięte mam całe, salonowe audio.

Jakiś czas temu (samokrytycznie dodam, pół roku z okładem) trafiła do mnie najnowsza (wtedy) listwa Tomanka – model TAP8 z dwoma, zamontowanymi od strony gniazda przyłączeniowego, gniazdami z DC blockerem. Co to za dziwo zapytacie? Otóż jest to tzw. reduktor składowej stałej sieci zasilającej 230V. No dobrze, ale konkretnie, o co w tym redukowaniu chodzi i jaki to ma wpływ na dźwięk. Na dźwięk, moi drodzy, nie ma specjalnie żadnego, poza takim wpływem, że sprzęt audio, dzięki zastosowaniu reduktora pracuje w komfortowych warunkach. Nie ma tu żadnego audio voodoo, bardzo łatwo to sprawdzić, rzecz jest bardzo łatwa do weryfikacji. Otóż, dzięki blockerowi macie ciche trafa, nic wam nie brumi, cisza jak makiem zasiał, względnie następuje redukcja tego niekorzystnego efektu, który – wierzcie mi – zresztą co ja tam mówię, sprawdźcie jak jest sami, przykładając głowę do dowolnego komponentu audio z transformatorem umieszczonym w obudowie. I co? Buczy, prawda? No właśnie. Tutaj macie panaceum na tę dolegliwość i już na wstępie powiem tak… to działa i to działa bardzo wyraźnie. To nie wszystkie korzyści, jakie wynikają z zastosowania takiego patentu. Inny to redukcja i to znacząca wydzielanego przez sprzęt ciepła. Tutaj, powiem szczerze, inwestujemy w coś, co może konkretnie wydłużyć żywotność sprzętu, a także (co warto uwzględnić) może przyczynić się do zachowania parametrów pracy, a to… no właśnie, a to już w oczywisty sposób będzie miało swoje przełożenie na wydobywający się z aparatury dźwięk. Sumując, listwa z reduktorami składowej stałej, to nie tylko dobry prąd dla podłączonego sprzętu, ale – także – coś, co pozwala na eliminację typowych zakłóceń z sieci, w tym takich, które są trudne, czy wręcz niemożliwe do całkowitego wyrugowania nawet przy zastosowaniu dobrej listwy. W sumie, jestem w o tyle dobrej sytuacji, że wspomniana APC ma podobne rozwiązania i sprzęt podłączony do niej jest także dość dobrze chroniony przed niespodziankami z sieci… jednak, jak wspomniałem, to polski produkt wygrywa w dziedzinie dostarczenia odpowiedniego prądu do podpiętych urządzeń. Mój TAP 6 nie ma blockerów i …bardzo dobrze, bo blockery najlepiej sprawdzają się z końcówkami mocy oraz wzmacniaczami zintegrowanymi. O tym, dlaczego tak jest, przeczytacie poniżej, w rozwinięciu.

Zapraszam do lektury

» Czytaj dalej

Odtwarzacz osobisty Calyx M… M jak mobile? Nasz test

Podziel się na:
  • Wykop
  • Facebook
  • Digg
  • Google Bookmarks
  • Blip
Zrzut ekranu 2015-02-27 o 11.41.07

Mobilne źródło inaczej? Calyx M to nietypowy odtwarzacz, nietypowy bo w odróżnieniu od wcześniej przetestowanych DAPów, sprzęt w którym wszystko postawiono na jedną kartę. Brzmi intrygująco? Urządzenie prezentuje się bardzo okazale, jednak zaraz po wyjęciu z pudełka zdajemy sobie sprawę, że nie jest to sprzęt stricte przenośny. Gabaryty, waga tego odtwarzacza są… rekordowe, jest duży, jest ciężki, dodatkowo – o czym przeczytacie poniżej – za długo (na wynos) sobie nie pogramy. I tutaj mógłbym zacząć lamentować, jaki to niedopracowany produkt, skrytykować Koreańczyków za mankamenty tej konstrukcji, które w dużej mierze przekreślają jego mobilne zastosowanie, czy może precyzyjniej, bardzo rzecz utrudniają, komplikują. Mógłbym. Tyle, że ten DAP jest w pewnym sensie wyjątkowy i w 100% bezkompromisowy. Na pierwszym miejscu stoi tutaj dźwięk, brzmienie, możliwości soniczne, umiejętność napędzenia DOWOLNYCH słuchawek, nie wyłączając ortodynamików, także tych najtrudniejszych do wysterowania.

W tym szaleństwie, moi drodzy, jest metoda, bo podobnie jak w przypadku HiFiMANa (który nie grzeszy ani długością czasu odtwarzania, ani kompaktowością (duży klocek), ani ergonomią obsługi) dokonano określonego wyboru. Ten player został stworzony po to, by wyjść do ogrodu, usiąść wygodnie na kanapie, inaczej – umiejscowić się w dowolnym miejscu w domu, z dowolnymi słuchawkami, wpiętymi do wyjścia i słuchać, słuchać tak długo, jak długo pozwala wbudowana bateria… wystarczająco, w ramach jednej, długiej sesji. Tyle. Można Calyksa M użyć także w roli komputerowego przetwornika i jest to jak najbardziej właściwe podejście, bo jest to idealny partner dla laptopa, tworząc high-endowy zestaw biurowo-gabinetowy… jeżeli ktoś ma możliwość słuchania muzyki w pracy, to autonomiczne granie oraz takie, właśnie, z komputera idealnie będą tutaj pasować.

Natomiast generalnie, na wstępie przestrzegam – to nie jest przenośny odtwarzacz do noszenia na co dzień, do takiego klasycznego grania na wynos. Jest za duży, za krótko gra na baterii, poza tym jego potencjał tkwi w możliwości podłączenia takich LCD-3, HD-6xx/8xx i tutaj tkwi potencjał, przewaga nad innymi DAPami. Rzecz jasna nikt o zdrowych zmysłach nie weźmie ze sobą do lasu, na spacer, nad morze takich słuchawek. To niedorzeczne. Ale właśnie nie chodzi tutaj o to takie korzystanie z Calyksa, bycie wyrafinowanym zamiennikiem dla iPoda. Nie. To sprzęt do czegoś innego, sprzęt który zadziwił mnie jakością dźwięku, spowodował podobną reakcję, jak w przypadku przetestowanego wcześniej Astell & Kern AK240. Nie chodzi mi tutaj o bezpośrednie porównanie brzmienia obu odtwarzaczy… raz, że do tego potrzebowałbym obu dostępnych w tym samym czasie, dwa AK240 jest pod pewnymi względami absolutnie „naj”, ale… Calyx M wymyka się prostemu zaszufladkowaniu, jest – podobnie jak flagowiec A&K – wyjątkowy. Miałem dylemat, jak podejść do sprawy, nie było to łatwe, bo jak widać trafiłem na nietypowy produkt. Musiałem zrozumieć istotę, ideę jaka przyświecała konstruktorom tego urządzenia, postarać się spojrzeć na tytułowego DAPa, jak na oryginalne, na poły stacjonarne urządzenie audio. I wiecie co? Nie żałuję…

» Czytaj dalej